sobota, 5 lipca 2014

katastrofa pod Topolowem

Do katastrofy doszło dzisiaj po godz. 16 w miejscowości Topolów pod Częstochową. 12-miejscowym piperem navajo lecieli skoczkowie spadochronowi. Tylko jedna osoba przeżyła, zwłoki dwóch znaleziono poza samolotem. - Wyskoczyli, kiedy spadał - opowiadają ludzie ze wsi. We wraku znajduje się dziewięć ciał. Ich identyfikacja będzie bardzo trudna: są spalone.


Piper navajo - lekki, dwusilnikowy samolot pasażerski i transportowy - należy do prywatnej szkoły spadochronowej Omega funkcjonującej w podczęstochowskich Rudnikach. Lecieli nim skoczkowie spadochronowi - w sumie 12 osób. W sobotę 5 lipca po godz. 16 maszyna spadła na ziemię w miejscowości Topolów koło Radostkowa w gminie Mykanów (powiat częstochowski). Spłonęła niemal doszczętnie.


- Najpierw go usłyszałam, bo akurat byłam na polu - opowiada pani Barbara Minczykiewicz z Topolowa. - Leciał od południowej strony i jakoś mu tak dziwnie wył silnik. Zobaczyłam go chwilę później: był niedaleko domów, nisko nad ziemią. Przechylił się na skrzydło, zaraz potem runął i się zapalił.

Zaalarmowani hukiem ludzie pobiegli w kierunku ognia. Udało się im odciągnąć od maszyny jedną żywą osobę i dwie martwe. - Reszty nie zdążyliśmy - relacjonują.

Ranny jest w ciężkim stanie, śmigłowiec lotniczego pogotowia ratunkowego zabrał go do Wojewódzkiego Szpitala Specjalistycznego w Częstochowie.

- Na ziemi leżały rozwinięte spadochrony, czyli ta trójka skoczyła, gdy samolot jeszcze był w powietrzu. Tylko jeden się uratował. Najgorsze jednak było to, że przy nas ktoś jeszcze próbował wydostać się ze środka, ale nie mógł, osunął się do wnętrza. A my nie mogliśmy mu pomóc: wszystko dookoła płonęło, nawet ziemia. W tym strasznym gorącu nie dało się dojść do samolotu. To straszne, kiedy można tylko patrzeć - opowiada emerytowany policjant Robert Kozioł i głos mu się trzęsie. Mieszka niedaleko, niespełna półtora kilometra od miejsca, w którym spadł piper. - Siedziałem przed domem akurat kiedy leciał. W pewnym momencie zaczął wyć. Potem zobaczyłem, jak spada. Potem zrobiło się strasznie cicho. Krzyknąłem na syna, żeby brał samochód, i przyjechaliśmy. Ludzie mieszkający bliżej już się zbiegli...






Brak komentarzy: