wtorek, 31 lipca 2012

Londyn 2012. Ruta Meilutyte. 15-letnia mistrzyni z Litwy, z której dumni są Brytyjczycy

peka
31.07.2012 , aktualizacja: 31.07.2012 17:12

Ruta Meilutyte (Fot. Michael Sohn AP)

To do tej pory jedna z większych niespodzianek igrzysk w Londynie. Zaledwie 15-letnia letnia Litwinka Ruta Meilutyte została mistrzynią olimpijską w pływaniu. Jej wyczyn wywołał ogromną radość nie tylko na Litwie, ale i... wśród Brytyjczyków. Jeden z wpisów na twitterze poświęcił jej nawet słynny piłkarz Wayne Rooney. Skąd taka reakcja gospodarzy?

Zwycięstwo Meilutyte było wielką niespodzianką. 15-letnia Litwinka przepłynęła 100 metrów stylem klasycznym o 0,003 sek. szybciej niż mistrzyni świata i żelazna faworytka Amerykanka Rebecca Soni. Nic dziwnego, że szybko stała się bohaterką serii artykułów w mediach na całym świecie. Najwięcej miejsca Litwince poświęca brytyjska prasa. A powód jest prosty - traktują ją jak swoją rodaczkę.

Meilutyte urodziła się na Litwie, ale dwa lata temu wyemigrowała z ojcem na Wyspy. Jej matka zginęła w wypadku samochodowym, gdy Ruta miała cztery lata. Ojciec postanowił emigrować z Kowna ze względów zarobkowych. Znalazł pracę jako ochroniarz, a potem zapisał córkę do szkoły pływackiej w Plymouth. Tam nastolatka zaczęła szlifować swój ogromny talent pod okiem trenera Jona Rudda. - Chodzi do brytyjskiej szkoły, pływa w brytyjskim klubie i jej szkoleniowcem jest Brytyjczyk. To wszystko sprawia, że jest częścią także naszej historii i powinniśmy być z niej dumni. To taka nasza adoptowana Brytyjka - mówi Rudd. Najlepszym dowodem na to, że Brytyjczyków poruszył sukces nastolatki jest wpis na twitterze Wayne Rooneya. "To coś niesamowitego. Złoto w wieku 15 lat" - napisał piłkarz Manchesteru United i reprezentacji Anglii.

Złośliwi twierdzą, że Brytyjczycy cieszą się ze złota Litwinki, bo sami po trzech dniach igrzysk żadnego nie zdobyli. "Gold medal wanted", czyli "Poszukiwany złoty medal" - napisał na pierwszej stronie brukowiec "The Sun" zamieszczając wielkie zdjęcie złotego krążka.

- Ruta ma naturalny talent. Świetnie czuje się w wodzie, lubi ciężką pracę i jest niesłychanie szybka. Kto wie, może będzie inspiracją dla brytyjskich sportowców - podsumowuje Rudd.

Londyn 2012. Polacy przestali walczyć


Łukasz Jachimiak
 
31.07.2012 , aktualizacja: 31.07.2012 07:40
A A A Drukuj
Damian Janikowski

Damian Janikowski (Fot. Marek Podmokły / Agencja Gazeta)

Zdobyli wspólnie 1/3 polskich medali letnich igrzysk olimpijskich. W przeszłości bokserzy, zapaśnicy i judocy byli gwiazdami, dziś trudno wymienić nazwiska zawodników, którzy na chwałę kraju biją się w Londynie. Jeszcze trudniej uwierzyć, że nawiążą do dawnych sukcesów
- Wszystko migotało mi przed oczami. Chwilami zamiast twarzy rywala widziałem czarną plamę - mówi Andrzej Wroński o walce z Hectorem Milianem na igrzyskach w Atlancie. W 1996 roku i Polak, i Kubańczyk, robili wszystko, by awansować do finału i po raz drugi wywalczyć tytuł mistrza olimpijskiego w zapasach. W kategorii do 100 kg Wroński najlepszy był w Seulu, w 1988 roku, a Milian triumfował cztery lata później w Barcelonie. W Atlancie to Kubańczyk musiał obejść się smakiem. Po morderczej walce przegrał 0:2, po czym stwierdził, że na Wrońskiego nie było sposobu.

W czterech walkach nasz mistrz nie stracił punktu! Po finałowym zwycięstwie nad Siergiejem Lisztwanem z Białorusi Wroński skoczył salto. A my skakaliśmy z radości także za sprawą jego kolegów. Z Atlanty zapaśnicy przywieźli w sumie aż pięć medali, w tym trzy złote (poza Wrońskim mistrzami zostali Ryszard Wolny i Włodzimierz Zawadzki). Dwa krążki dorzucili judocy (m.in. złoty Pawła Nastuli) i Polska z 17 medalami w dorobku, w tym siedmioma złotymi zajęła w klasyfikacji medalowej znakomite, 11. miejsce. Dziś to marzenie. A to między innymi za sprawą słabej postawy zapaśników, judoków i bokserów, którzy z Sydney (2000 rok) i Aten (2004) wrócili z pustymi rękami, a w Pekinie (2008 rok) zdobyli tylko brąz dzięki Agnieszce Wieszczek. Tej samej, która nie zdołała zakwalifikować się do kadry na Londyn.

Zapasy leżą na łopatkach?

- Kiedyś pod patronatami kopalni i innych zakładów działały kluby, które w grupach seniorów miały po 20 zapaśników. Były też kluby wojskowe. Dziś został jeden Śląsk Wrocław z 15-tką seniorów. Inne drużyny mają po jednym, góra dwóch. Dlatego nie dziw, że w reprezentacji nie mamy tylu dobrych zawodników, co dawniej - mówi Wroński.

Były mistrz obecnie jest wiceprezesem Polskiego Związku Zapaśniczego. Kryzysu swojej dyscypliny jest świadomy, ale nie dramatyzuje. - Kiedy startowałem, na igrzyskach było 10 kategorii wagowych, teraz jest tylko siedem. Poza tym kiedyś wystarczyło pokonać jednego, mocnego zawodnika ze Związku Radzieckiego. Po rozpadzie przybyło wielu groźnych rywali z krajów byłego ZSRR. Konkurencja większa - tłumaczy Wroński.

Czy to znaczy, że nasza czwórka na Londyn nie ma szans na sukces? - Liczymy, że nie będzie źle. Naszą największą nadzieją jest Damian Janikowski. Młody, w czerwcu skończy 23 lata. Jest już wicemistrzem świata i Europy w kategorii do 84 kg - mówi Wroński. Obok Janikowskiego jedynym polskim zapaśnikiem w Londynie będzie Łukasz Banak. - Wystąpi w kategorii do 120 kg i prawdę mówiąc zrobił nam niespodziankę samą kwalifikacją. O medal będzie mu trudno, ale miejsce punktowane jest w zasięgu - tłumaczy prezes.

Takimi pozycjami zadowolić podobno nie zamierzają się Iwona Matkowska i Monika Michalik. Pierwsza to tegoroczna mistrzyni Europy w kategorii 51 kg, druga, o 12 kg cięższa, na tej samej imprezie w Belgradzie zdobyła brąz. - Moim zdaniem obie mają ogromne szanse na medale. Z Moniką długo trenowałam, byłam jej sparingpartnerką. Iwona też jest w formie, w jakiej nie widziałam jej od lat - przekonuje Wieszczek.

- Matkowska jako mistrzyni Europy i dziewczyna, która olimpijską kwalifikację zdobyła już na pierwszym turnieju, wygrywając go, w Londynie na pewno wystartuje z wiarą w siebie. Michalik w przeszłości trzy razy wygrywała mistrzostwa Europy, ale ostatnio wiodło jej się gorzej. Jednak przy sprzyjającym losowaniu i ona jest w stanie walczyć o medal - przekonuje Wroński. - Obiecać sukcesów nie możemy, ale na pewno nie jest tak źle, żebyśmy nie byli w stanie ich osiągnąć - podsumowuje prezes.

Boks znokautowany

Tego samego nie da się powiedzieć o boksie. Chociaż - Co proszę? W boksie źle się dzieje? My chyba żyjemy w innych światach - atakuje Jerzy Rybicki. Legenda polskiego pięściarstwa, dziś prezes Polskiego Związku Bokserskiego. W 1976 roku, na igrzyskach w Montrealu, Rybicki zdobył ostatni, ósmy złoty medal olimpijski dla polskiego boksu. Cztery lata później, w Moskwie, wywalczył brąz. Dziś broni dyscypliny, mimo że ta na krążek najcenniejszych zawodów czeka już 20 lat. Skalę kryzysu naszej "szermierki na pięści" najlepiej obrazuje fakt, że w Londynie - po raz pierwszy w historii - w reprezentacji olimpijskiej nie znalazł się pięściarz. Honoru dyscypliny bronić będzie Karolina Michalczuk. I właśnie kobietami zasłania się prezes. - Jeżeli na mistrzostwach świata zdobywa się dwa srebrne medale i jeden brązowy, to taki wynik trzeba docenić. Przecież to jest wielki sukces polskiego boksu - przekonuje.

Niestety, prawda jest taka, że wielkie sukcesy to coraz bardziej odległa przeszłość. Dwa złote medale olimpijskie Jerzego Kuleja, złoto i srebro Józefa Grudnia, wreszcie złoto i brąz Rybickiego - to wszystko działo się dawno temu. W XX wieku bokserzy zdobyli aż 43 olimpijskie medale dla kraju. Więcej - 52 - w historii igrzysk wybiegali i wyskakali dla Polski tylko lekkoatleci (z 262 olimpijskich medali naszych sportowców zajmujący trzecie miejsce w tym zestawieniu zapaśnicy zdobyli 24, a będący na ósmej pozycji judocy - osiem).

- Oczywiście, że ja też chciałbym widzieć pięściarzy w Londynie. Gdybyśmy mieli ze dwie nominacje, byłbym dumny - mówi Rybicki. - Ale to nie jest proste. Rządzi sędziowska mafia, więc walki trudno wygrać, a na dziką kartę jest wielu chętnych i szczerze mówiąc nie wiem czy za ich przyznawaniem nie kryją się jakieś pieniądze - dodaje prezes.

Przy pieniądzach Rybicki zatrzymuje się na dłużej. - Seniorom nie płaci się kadrowego, nie mają też stypendium. Kiedyś wszyscy najlepsi byli zatrudnieni na etatach, a ich jedynym zajęciem było trenowanie. Teraz bokserzy muszą pracować, by utrzymać rodziny i nie chcą jeździć na obozy, bo to im się nie opłaca - mówi prezes. I dodaje: - Kiedy pierwszy raz pojechałem z kadrą do NRD, była to dla mnie wielka sprawa. Dziś każdy może jechać, gdzie mu się podoba. Pewnie też dlatego niedawno żaden zawodnik nie chciał jechać na turniej na Białoruś. Takie wartości jak orzełek już nie wystarczą. Dziś każdy oczekuje pieniędzy, a one są w boksie zawodowym. My ich nie damy, bo nie stać nas nawet na normalne prowadzenie treningów. Powinniśmy mieć dobry kontakt z medycyną, najlepsze odżywki, zawodnicy powinni być cały czas monitorowani i dostawać wszystko, czego im potrzeba. A my działamy na nosa i dajemy tylko to, co mamy.

Ciężka nadzieja

Więcej chciałby mieć także Polski Związek Judo. - Mieliśmy pecha na igrzyskach w Atenach, bo tam blisko medalu był Robert Krawczyk [miejsce w finale i pewne srebro stracił w ostatniej sekundzie półfinału], ale go nie zdobył. Zaczęto więc obniżać nam budżet, z roku na rok dostajemy coraz mniej. Jeszcze przed igrzyskami w Pekinie budżet sięgał sześciu milionów złotych, a teraz mamy 2,8 mln. Łatamy dziury, jak możemy. W tym roku pieniądze skierowaliśmy na przygotowania olimpijskie, a grupy młodzieżowe zostały bez grosza - mówi prezes związku, Wiesław Błach.

Mistrz Europy z 1987 roku, uważa, że jego dyscyplina i tak ma się lepiej niż boks i zapasy. - Do Londynu wysłaliśmy szóstkę zawodników, a w męskich kategoriach wagowych mieliśmy nawet zdublowane kwalifikacje. Dzięki temu po kontuzji Tomasza Kowalskiego jego miejsce zajął Paweł Zagrodnik - tłumaczy Błach.

W Kowalskim, który uległ wypadkowi motocyklowemu, największe nadzieje pokładało całe środowisko. - Szkoda chłopaka. Zachował się nierozsądnie wsiadając na motor. On naprawdę miał szanse na medal - mówi Nastula.

Mistrz olimpijski, dwukrotny mistrz świata i trzykrotny złoty medalista mistrzostw Europy, do niedawna największe nadzieje pokładał w starcie Janusza Wojnarowicza. - Pod nieobecność Kowalskiego to w kategorii ciężkiej (powyżej 100 kg) powinniśmy szukać szansy - oceniał Nastula, z którym zgadzał się Błach. - Wojnarowicz to aktualny brązowy medalista mistrzostw Europy. Z tych zawodów w zasadzie co roku przywozi medal i ma ich już sześć. Jest doświadczony, wierzę, że wreszcie krążek zdobędzie też na igrzyskach - mówił prezes. Wtedy jeszcze ani on, ani Nastula nie wiedzieli, że Wojnarowicz już w pierwszej rundzie zmierzy się z absolutnym faworytem, Francuzem Teddym Rinerem, który wygrał trzy ostatnie edycje mistrzostw świata.

Błach medalu wypatruje, bo jest przekonany, że pierwszy taki sukces od 1996 roku, bardzo pomógłby federacji. - Po jego zdobyciu wskoczylibyśmy do tzw. pierwszej grupy finansowania i dostawalibyśmy z ministerstwa sportu więcej. Teraz jesteśmy w drugiej grupie, w której znajdują się dyscypliny z punktowanymi miejscami z ostatnich igrzysk. W trzeciej grupie są ci, co nie mieli nic - tłumaczy Błach.

To już nie wróci

- Kasa to nie wszystko. Teraz po prostu jest inaczej niż w czasach moich czy Waldka Legienia. My mieliśmy inne motywacje niż dzisiejsza młodzież. W klubie obserwuję, jak to wygląda. Rodzice nie przyprowadzają na judo dzieciaków po to, by kiedyś zostały mistrzami, tylko po to, żeby się poruszały, by były zdrowsze. A te dzieciaki mają duży wybór i za chwilę chcą spróbować czegoś innego. Mało kto decyduje się rozpocząć przygodę z prawdziwym, wyczynowym sportem - mówi Nastula.

Innych, niedostępnych kiedyś rzeczy, próbują nie tylko młodzi. W ubiegłym roku Nastula i Wroński zmierzyli się w walce na zasadach MMA (wygrał Nastula). - To normalne, że ludzi różne rzeczy pociągają. Poza tym sportowcem nie jest się przez całe życie, a zarobić trzeba - mówi Wroński, który wie, że MMA ciągnie też Janikowskiego. - Siłą przy zapasach nie zatrzyma go nikt. Ale jeśli w Londynie zdobędzie medal, to sądzę, że na pewno nie będzie już myślał o MMA. Wtedy odczuje, jakim szacunkiem kibice darzą medalistów olimpijskich, zrozumie, co naprawdę jest sukcesem i jego stosunek do tamtych walk się zmieni - twierdzi Wroński.

- Zmieniła się na pewno sytuacja w sporcie - zauważa Błach. - Kiedyś w klubach były etaty dla trenerów, a dziś ci ludzie muszą mieć inne zajęcia, bo w klubach pracują tylko dodatkowo. Kiedyś mogli w stu procentach poświęcić się zawodnikom, dziś, nie mając dobrego wynagrodzenia, myślą o innej pracy - dodaje prezes Polskiego Związku Judo. - Na pewno byłoby lepiej, gdyby trenerzy mogli się koncentrować wyłącznie na prowadzeniu zajęć, ale z tego, co się orientuję, to na zachodzie tacy ludzie też muszą wchodzić w inne, dodatkowe zajęcia. Po prostu czasy się zmieniły i to, co było już nie wróci - podsumowuje Nastula. 

środa, 25 lipca 2012

Enklawa i eksklawa, czyli Górski Karabach i Nachiczewan

rana
 
16.07.2012 06:21

Enklawa to w geografii teren otoczony zewsząd terytorium innego państwa (np. San Marino). Eksklawa to teren położony w oddzieleniu od głównego obszaru państwa (np. Alaska albo obwód kaliningradzki). W wypadku Azerbejdżanu mamy do czynienia i z enklawą, i eksklawą. To bardzo rzadki przypadek.

Enklawą na terytorium Azerbejdżanu jest Górski (Górny) Karabach. To fragment w środku azerskiego państwa, który należy do Armenii. A Armenia to odwieczny wróg Azerbejdżanu. To właśnie o tę enklawę rozgorzała w 1992 roku wojna azersko-armeńska, która zakończyła się błyskotliwym zwycięstwem mniejszej Armenii i upokorzeniem armii Azerbejdżanu. Dziś Armenia nie tylko kontroluje Górski Karabach, ale i fragment terytorium Azerbejdżanu między tą enklawą a armeńską granicą, która jest zamknięta i ruchu między obydwoma państwami nie ma.

Ta sytuacja odcina także od  macierzy azerską eksklawę, jaką jest Nachiczewan i tamtejsza republika autonomiczna. Dostać się do niej można z powietrza.

Pokój między Armenią a Azerbejdżanem do tej pory nie został zawarty, napięcie się utrzymuje, a Azerbejdżan wciąż pragnie rewanżu za wojnę 1992-1993. Nie ma stosunków dyplomatycznych między obydwoma krajami, nie ma stosunków żadnych. Kiedy w eliminacjach Euro 2008 do jednej grupy m.in. z Polską trafiły tak Azerbejdżan, jak i Armenia, mecze między obydwoma krajami zostały odwołane i ogłoszono obustronny walkower. UEFA poszła więc po rozum do głowy i gdy losowano eliminacje Euro 2012, oba kraje nie mogły trafić do jednej grupy. A Zbigniew Boniek tak właśnie wylosował...

Podczas losowania europejskich pucharów koszyki służą UEFA m.in. do tego, by nie dopuścić do rywalizacji klubów azerskich i armeńskich
.

poniedziałek, 23 lipca 2012

Maja Włoszczowska nie pojedzie na igrzyska do Londynu? (23 lipca 2012)

Prawie pewne, że jej zabraknie.
Start 11 sierpnia w przedostatnim dniu igrzysk.

- Podobno cuda się zdarzają, doktor Ficek jest fenomenalnym fachowcem i niejednego potrafił wyratować z wielkich kontuzji - powiedziała po przylocie do Polski Maja Włoszczowska. Kandydatka do medalu na igrzyskach w Londynie doznała urazu w trakcie przygotowań we włoskim Livigno. Kolarka górska na jednym ze zjazdów treningowych straciła kontrolę nad rowerem i ratując się przed upadkiem, oparła się na prawej stopie. Możliwe, że pękła jej kość śródstopia, ale nie wyklucza się nawet zerwania więzadeł.

Podchodzę z rozumem do życia i wiem, że w Londynie miałam jechać po medal. Jeśli miałabym wystartować i zająć dalekie miejsce, to bez sensu, lepiej niech jadą inne dziewczyny - stwierdziła Maja Włoszczowska, która w sobotę doznała kontuzji, mogącej wykluczyć ją ze startu w igrzyskach olimpijskich.

- Nie jestem ekspertem, nie mam doświadczenia w sprawach leczenia urazów. Na razie nie wiadomo jeszcze czy zerwane są więzadła, więc ciągle czekamy - wyjaśniła. - Igrzyska są bardzo ważne, to oczywiste, ale nie dopuszczam myśli, by ten uraz miałby wpłynąć na moją dalszą karierę. Na razie nie myślę o Londynie, choć oczywiście z chęcią bym tam pojechała. Najważniejsze jednak, by stopa była w pełni sprawna - dodała.

- Podchodzę z rozumem do życia. Wiem, że miałam jechać po medal. jeśli będę widziała, że moja dyspozycja nie pozwoli walczyć o medal, lepiej żeby pojechał ktoś inny. Jeśli mam być 15. to jest to bez sensu - powiedziała. - Sama jestem zaskoczona, że nieźle sobie z tym radzę. Jest mi przykro, bo wiele ludzi mi pomagało w przygotowaniach i z tego powodu najbardziej żal. Nic nie zmieni jednak załamywanie się - wyjaśniła.

Włoszczowska starała się zachować optymizm. - Dostałam wiele smsów i telefonów. Wolałabym je otrzymać po udanym starcie w Londynie, ale cóż zrobić - przyznała. - Pierwszą myślą po urazie było "dziękuję za rower, już mi wystarczy", ale teraz myślę już o tym, by wyzdrowieć i dalej startować - zakończyła. 

niedziela, 8 lipca 2012

american marine



Steve Helber / AP Photo

"U.S. Navy Gunners Mate, Steven Joyce, puts his head in the lap of his wife, Damara, as he says good bye as his ship the USS Carr prepares to depart Naval Station Norfolk en route to the Persian Gulf. The ship is part of the group leaving with the floating special operations base ship USS Ponce for deployment to the Persian Gulf."

Everyone thinks that the men serving in our military are all brave, tough and willing to kill and die for this country right? More often than not, as the picture above shows, that isn't the case.  Especially when it comes to their women. Observing her body language and the look on her face, I guarantee that as soon as the ship leaves the harbor, she's going to be in her favorite bar DTF.

Everyone seems to be under the impression that our military men are lean, mean fighting machines but studies have shown otherwise. From Hope on the Battlefield, by Lt. Col. Dave Grossman:

"During World War II, U.S. Army Brigadier General S.L.A. Marshall asked average soldiers how they conducted themselves in battle. Before that, it had always been assumed that the average soldier would kill in combat simply because his country and his leaders had told him to do so, and because it might be essential to defend his own life and the lives of his friends. Marshall's singularly unexpected discovery was that, of every hundred men along the line of fire during the combat period, an average of only 15 to 20 "would take any part with their weapons."…

Only 15 to 20 percent "would take any part with their weapons". That's a pretty low percentage if you ask me. And this was during WWII, which was supposed to be the "good war". What might explain this phenomenon of soldiers refusing to kill enemy soldiers? From the same article, Grossman explains:

"As a historian, psychologist, and soldier, I examined this question and studied the process of killing in combat. I have realized that there was one major factor missing from the common understanding of this process, a factor that answers this question and more: the simple and demonstrable fact that there is, within most men and women, an intense resistance to killing other people. A resistance so strong that, in many circumstances, soldiers on the battlefield will die before they can overcome it."

This reluctance is extremely problematic to the military. Not many people know about this statistic and if they did, it might cause a little bit of thought about how they view their military "heroes". The military has come up with a strategy to counteract the strong resistance to killing other humans among the soldiers:

"Since World War II, a new era has quietly dawned in modern warfare: an era of psychological warfare, conducted not upon the enemy, but upon one's own troops. The triad of methods used to enable men to overcome their innate resistance to killing includes desensitization, classical and operant conditioning, and denial defense mechanisms."

So they started using psychological tactics on the soldiers as a whole to get the shooter rate up. Did it work? It sure did:

"…a number of training measures were instituted as a result of Marshall's suggestions. According to studies by the U.S. military, these changes resulted in a firing rate of 55 percent in Korea and 90 to 95 percent in Vietnam. Some modern soldiers use the disparity between the firing rates of World War II and Vietnam to claim that S.L.A. Marshall had to be wrong, for the average military leader has a hard time believing that any significant body of his soldiers will not do its job in combat. But these doubters don't give sufficient credit to the revolutionary corrective measures and training methods introduced over the past half century."  

There are huge consequences for the men that these methods are used on:

"Yet this understanding has also propelled armies to develop sophisticated methods for overcoming our innate aversion to killing, and, as a result, we have seen a sharp increase in the magnitude and frequency of post-traumatic response among combat veterans."

I have no doubt that these training methods and techniques for inducing desensitization are also responsible for the skyrocketing suicide rate among current and returning veterans. More vets have committed suicide since the so-called "war on terror" began than have been killed in combat. Humans are by nature extremely reluctant to kill another of their own species so much so that the psychological effects of the training they undergo along with what they witness and do on the battlefield, is often more than they can deal with. Thus the drug and alcohol abuse and increased rates of suicide.

There's another factor that's often overlooked. I work around military personnel on a regular basis and have found that even though they are often ideologically misguided, they really do believe in "God, country and family". This idealism leaves them susceptible to the brainwashing that is essentially what their training is and they are prone to marry young and have children early. With the long deployments that are part and parcel of this ongoing "war on terror" often the young serviceman, under the stressful conditions that exist, starts to have an even more idealized mental visual of his wife and kids. But let me tell you something about the wives of these deployed soldiers. In my estimation, at least 75 percent of them cheat on their husbands when they're deployed (the percentage is probably higher). Just go to the bars around a military base after a large number of service personnel are deployed. It's like shooting fish in a barrel, the closest thing in the sexual marketplace to a sure thing.

Look back at the picture at the top of this article. Gunners Mate Joyce is obviously devastated to be leaving his wife. She looks like she can't wait to get him out of the picture at least for the length of his deployment. Women who marry soldiers think they have the best of both worlds; they are supported financially and have the freedom from having their husbands around for long stretches so that they can ride the carousel to their heart's content. All they have to do is be discreet about their dalliances and good little wives when their husbands are home and no one is the wiser. Look out for when the serviceman gets out of the service however or finds out about her infidelities, divorce is soon to follow in a majority of cases increasing the stress on an already psychologically vulnerable man.

I don't recommend anyone join any branch of the military. It is essentially selling yourself into slavery for four or more years. But if you absolutely want or have to, take this advice:

Don't get married or if you are, absolutely demand a paternity test for all children she says are yours. And have your female friends or family members keep an eye on her when you're deployed. You'll thank me later.


poniedziałek, 2 lipca 2012

też chce taki mieć...

Cały rok ćwiczysz, trzymasz się diety, stosujesz suplementy, masujesz, redukujesz, wiesz jednak, że chwila prawdy nadchodzi latem, kiedy ściągniesz koszulkę na plaży. Nawet jeśli udało ci się zbudować robiące wrażenie mięśnie, to już jedna fałda tłuszczu wokół pasa jest w stanie zrujnować obraz wysportowanej, seksownej sylwetki. Dlatego warto czym prędzej wprowadzić odpowiednie zmiany w diecie, które przyśpieszą proces redukcji zbędnego tłuszczu. Od czego należy zacząć? W trzech odcinkach odpowiemy na to pytanie. Zaczynamy od diety!
Po pierwsze: musisz zapewnić ujemny bilans kaloryczny. Każdy z nas charakteryzuje się określonym zapotrzebowaniem energetyczny, czyli - zużywa określoną ilość energii w ciągu dnia. Bez deficytu kalorycznego organizm nie sięgnie do zapasów zgromadzonych wokół pasa. Tak więc jeśli jeszcze nie liczyłeś swojego zapotrzebowania energetycznego, koniecznie to zrób, a od wyniku odejmij około 15% i otrzymaną wartość potraktuj jako wyjściową do układania diety. Licz się z tym, że wraz z rozwijającą się adaptacją organizmu do niskiej podaży energii będziesz musiał konsekwentnie odejmować kolejne kilokalorie.
Po drugie: zadbaj o odpowiednią jakość produktów żywnościowych. Kwestia często pomijana, a niezwykle istotna. Jak się zapewne domyślasz, czym innym jest dostarczyć 100g węglowodanów z cukry stołowego, a czym innym - z warzyw, owoców i pełnoziarnistych produktów zbożowych, tak więc nie tylko kalorie mają znaczenie, ale również źródło ich pochodzenia. Komponując jadłospis musisz opierać się na niskoprzetworzonej żywności, eliminując z diety wszystkie śmieci takie jak: białe pieczywo, słodkie napoje (również soki owocowe), słodzony nabiał (w tym jogurty słodkie), margaryny twarde. Ograniczyć należy także spożycie wędlin i serów. Podstawę powinny stanowić: warzywa świeże i gotowane, chude mięso, tłuste ryby, jaja, oliwa z oliwek, jogurty naturalne i twarogi chude (nie wszyscy jednak dobrze tolerują nabiał), orzechy włoskie i migdały, produkty zbożowe o niskim stopniu przetworzenia i niskokaloryczne owoce, takie jak cytrusy, truskawki, maliny czy jagody.
Po trzecie: pamiętaj o proporcjach. Jeśli jesteś osobą aktywną, a dodatkowo pracujesz nad redukcją tkanki tłuszczowej powinieneś spożywać minimum 2g białka na 1 kg masy ciała, ilość tłuszczu powinna oscylować w przedziale 0,8 do 1,2g na kg masy ciała, a węglowodany powinny wypełniać pozostałą część ustalonego bilansu kalorycznego, co w praktyce daje zazwyczaj około 1,5 - 2,5g na kg masy ciała. Pamiętać należy jednak o informacjach zawartych w poprzednim akapicie, czyli o jakości. Przykładowo: lepiej nieraz dostarczyć mniej białka, a z lepszych źródeł niż zajadać się kiełbasą czy parówkami. Oprócz tego warto także zadbać o odpowiednią podaż błonnika (minimum 25g na dobę) oraz witamin i składników mineralnych, a także kwasów tłuszczowych omega 3.
Podsumowanie: Brzuch to newralgiczny punkt męskiej sylwetki, dla wielu jest on wyznacznikiem dbałości o formę fizyczną i kondycję. Posiadanie tzw. sześciopaka, czyli wyraźnie zarysowanych mięśni w obrębie brzucha wybitnie podnosi ogólnie pojętą atrakcyjność. Opisane w artykule zasady komponowania redukcyjnej diety mogą wyraźnie przyspieszyć efektywność zabiegów treningowych wymierzonych w poprawę estetyki brzucha, mają one jednak charakter przekrojowy a nie szczególowy dlatego, że każdy z nas jest inny i wymaga indywidualnego podejścia. W razie problemów ze skomponowaniem szczegółowego jadłospisu warto zasięgnąć porady dobrego dietetyka.
Jutro nieco więcej o diecie na płaski brzuch. Tym razem zaprezentujemy wariant dla nieco bardziej opornych...
W poprzedniej części artykułu opisałem podstawowe zasady komponowania diety redukcyjnej, która wraz z odpowiednim treningiem i dodatkową suplementacją umożliwi osiągnięcie wymarzonego wyglądu brzucha. Chociaż założenia żywieniowe tam opisane sprawdzą się w zdecydowanej większości przypadków, to jest pewna grupa osób, która potrzebuje specjalnego podejścia. Redukcja w przypadku niektórych jednostek wygląda tak, że wraz z traconą tkanką tłuszczową giną również ciężko wypracowane mięśnie. Wydawać by się mogło, że jest to sytuacja beznadziejna -uwarunkowana genetycznie i uzyskanie tzw. „sześciopaka” jest w takim przypadku niemożliwe. Praktyka pokazuje, że można w taki sposób zmodyfikować dietę by przełamać impas i uzyskać wymarzony wygląd. Jak tego dokonać?
Po pierwsze: konieczny jest ujemny bilans kaloryczny. Tutaj nie ma wyjątku, musisz ustalić swoje indywidualne zapotrzebowanie energetyczne przy pomocy wzoru lub specjalnej aplikacji, następnie od uzyskanego wyniku odjąć około 15%- 20% i potraktować tę wartość jako wyjściową do układania diety. Mając na uwadze fakt, że organizm stopniowo przyzwyczaja się do niskiej podaży energii i spowalnia trochę metabolizm, warto wprowadzić pewną rotację kaloriami, zawyżać lekko spożycie węglowodanów w dni treningowe oraz zaniżać w dni nietreningowe, pamiętając, by średnia wartość była zgodna z ustalonym dla odchudzającej diety zapotrzebowaniem. Szerzej o tej kwestii napiszę w kolejnych akapitach.
Po drugie: również jakość spożywanej żywności ma istotny wpływ na przebieg redukcji. Oczywistym jest, że niektóre produkty żywnościowe są mniej, a inne bardziej pożądanym elementem odchudzającej diety. Czynnikiem wartościującym jest tutaj w pewnej mierze stopień przetworzenia technologicznego. Przykładowo białe pieczywo, zawierające cukier napoje i soki (w tym 100%-owe), jogurty owocowe, margaryny, większość wędlin i serów - nie powinny pojawiać się w Twojej diecie (są mocno przetworzone, a co za tym idzie również - niskowartościowe). W zamian bazować powinieneś na rozmaitych warzywach, chudym mięsie, tłustych rybach, jajach, orzechach włoskich, migdałach oraz niewielkich ilościach nabiału, takiego jak ser twarogowy chudy, jogurt naturalny. W diecie pojawiać się mogą także niskokaloryczne owoce: cytrusy, maliny, truskawki i jagody (najlepiej po treningu).
Po trzecie: produkty zbożowe warto ograniczyć do ryżu, który ubogi jest w substancje antyodżywcze potencjalnie mogące niekorzystnie oddziaływać na metabolizm. Eliminacji powinny ulec produkty wyprodukowane z pszenicy, niezależnie od stopnia ich przetworzenia. Co szczególnie istotne zboża i inne produkty dostarczające węglowodanów powinny być spożywane przede wszystkim po treningu fizycznym. Wynika to z faktu, iż po wysiłku wzrasta wrażliwość tkanki mięśniowej na działanie ważnego hormonu - insuliny, dzięki czemu mamy pewność, że spożyte węglowodany w dużej mierze zasilą mięśnie, przyspieszając tym samym regenerację i hamując katabolizm.
Po czwarte: liczą się proporcje i manipulacja węglowodanami. Osoby ze spowolnionym metabolizmem, znaczną tendencją do tycia i trudnościami ze spalaniem tkanki tłuszczowej powinny pamiętać o wysokim spożyciu białka, które w ich wypadku może sięgać ponad 2,5g na kg masy ciała. Oczywiście warunkiem jest tutaj prowadzenie treningów o charakterze siłowym, które stanowią niezbędny element pracy nad „sześciopakiem”. Spożycie węglowodanów w dni treningowe powinno być zbliżone do spożycia białka, natomiast w dni nietreningowe winno być o około 15 - 20% niższe. Resztę zapotrzebowania powinny stanowić tłuszcze, przy czym istotne jest by pokryć zapotrzebowanie na NNKT, zwracając szczególny nacisk na spożycie kwasów omega 3, mają one bowiem istotne znaczenie dla przebiegu wielu przemian metabolicznych.
Podsumowanie. Zaprezentowany tutaj sposób układania diety jest jedną z odmian koncepcji diety rotacyjnej, wysokobiałkowej, zakładającej wykorzystywanie węglowodanów głównie w celu nasilania procesów regeneracji powysiłkowej, co u osób z tendencją do szybkiej utraty muskulatury podczas redukcji może okazać się znakomitym sposobem na utrzymanie ciężko wypracowanych mięśni. Oprócz okresu powysiłkowego węglowodany pojawiać się powinny w pozostałych posiłkach w niewielkich ilościach, w dużej mierze pochodząc z warzyw. Organizm przy takiej konstrukcji diety zmuszony jest uruchamiać rezerwy tłuszczowe, by w pełni pokryć zapotrzebowanie na składniki energetyczne. Należy jednak pamiętać, że zalecenia mają charakter ogólny i są tylko pewnego rodzaju wskazówką, dieta redukcyjna bowiem powinna być układana indywidualnie.

tytuły gazet świata (2 lipca 2012)


Despota na stadionie (1 lipca 2012)


Casillas z pucharem i z Sarą (1 lipca 2012)


niedziela, 1 lipca 2012

dobre i mocne. o religii i Jezusie

Kowalski był producentem gwoździ. Poszedł do agencji reklamowej, aby ta zrobiła mu reklamę. Po tygodniu miał się zgłosić co też uczynił. Przychodzi i puszczają mu projekcję:
Golgota, na krzyżu Jezus, a obok niego napis: Gwoździe Kowalskiego przebiją wszystko.
Kowalski obrażony mówi:
– Panowie, to nie może tak być. Zróbcie coś innego.
Zgodzili się i kazali przyjść za tydzień. Po tygodniu Kowalski znowu pojawia się w agencji, a tam Golgota, Jezus przybity do krzyża i napis: Gwoździe Kowalskiego utrzymają wszystko.
No to Kowalski się zdenerwował i z oburzeniem krzyczy:
– Panowie, ja jestem człowiek religijny i w mojej reklamie nie może być Jezusa. Koniec i kropka.
Zgodzili się i kazali przyjść za tydzień. Po tygodniu Kowalski pojawia się i po raz 3 puszczają mu reklamę: Golgota, pusty krzyż i napis: Gdyby użyli gwoździ Kowalskiego, to by nie uciekł.


Jezus biegnie po jeziorze i krzyczy:
– Tato, tato daj popływać.

– Jezus idzie po polu marchewek, nagle się potknął...
– Co zrobił?
– Zmarchwiwstał.


Spaceruje Ewa po raju i spotyka bociana.
Bocian pyta: czemu jesteś taka smutna?
E: bo nie mam dziurki i Adam mnie nie chce
B: to rozchyl nogi ja Cię dźgnę i będziesz miała dziurkę.
( i od tamtej pory bociany mają czerwone dzioby)
Następnego dnia idzie smutna Ewa po raju, spotyka pawiana. Pawian pyta: dlaczego jesteś smutna?
E: bo mam już dziurkę ale Adam woli owłosioną ... Pawian wyrwał sobie kępkę włosów z tyłka i dał ją Ewie.
(i od tamtej pory pawiany mają gołą czerwoną dupkę)
I znowu smutna Ewa siada nad brzegiem morza i podpływa śledź.
Ś: czemu jesteś smutna?
E: bo mam już dziurkę, do tego owłosioną ale Adam mnie nie chce bo jest za ciasna
Ś: to wejdź po pas do wody a ja Ci wpłynę i ci ją rozwiercę
(i od tamtej pory nie wiadomo czy śledź pachnie cipką czy cipka śledziem)

Jezus przed ostatnią wieczerzą daje 20zł św. Piotrowi i mówi:
- Kup coś na kolację, tylko z głową bo to nasze ostatnie pieniądze.
Po modlitwie wraca do wieczernika, a tam zabawa na bogato: koks, dziwki, alkohol. Zdziwiony Jezus pyta św. Piotra:
- Skąd wziąłeś hajs na to wszystko?!
Na co uradowany Piotr odpowiada:
- Judasz coś sprzedał.