poniedziałek, 30 grudnia 2013

polskie premiery na rok 2014



2014.01.17 POD MOCNYM ANIOŁEM
2014.03.07 KAMIENIE NA SZANIEC
2014.09.19 MIASTO 44

niedziela, 29 grudnia 2013

List Episkopatu Polski (29 grudnia 2013)

List Pasterski Episkopatu Polski do duszpasterskiego wykorzystania w Niedzielę Świętej Rodziny 2013 roku.

 

Drogie Siostry, drodzy Bracia!


Każdego roku w Oktawie Narodzenia Pańskiego przeżywamy Niedzielę Świętej Rodziny. Kierujemy myśl ku naszym rodzinom i podejmujemy refleksję na temat sytuacji współczesnej rodziny. Dzisiejsza Ewangelia opowiada o tym, że Rodzina z Nazaretu w trudnych i niejasnych sytuacjach starała się odczytać i wypełnić wolę Bożą, dzięki czemu wychodziła z nich odnowiona. Takie zachowanie stanowi dla nas ważną wskazówkę, że także dzisiaj posłuszeństwo Bogu i Jego niezrozumiałej czasem woli jest gwarantem szczęścia w rodzinie.

 

Błogosławiony Jan Paweł II, do którego kanonizacji się przygotowujemy, przypomina, że prawda o instytucji małżeństwa jest „ponad wolą jednostek, kaprysami poszczególnych małżeństw, decyzjami organizmów społecznych i rządowych” (23 II 1980). Prawdy tej należy szukać u Boga, ponieważ „sam Bóg jest twórcą małżeństwa” (GS 48). To Bóg stworzył człowieka mężczyzną i kobietą, zaś bycie – w ciele i duszy – mężczyzną „dla” kobiety i kobietą „dla” mężczyzny uczynił wielkim i niezastąpionym darem oraz zadaniem w życiu małżeńskim. Rodzinę oparł na fundamencie małżeństwa złączonego na całe życie miłością nierozerwalną i wyłączną. Postanowił, że taka właśnie rodzina będzie właściwym środowiskiem rozwoju dzieci, którym przekaże życie oraz zapewni rozwój materialny i duchowy.

 

Ta chrześcijańska wizja nie jest jakąś arbitralnie narzuconą normą, ale wypływa z odczytania natury osoby ludzkiej, natury małżeństwa i rodziny. Odrzucanie tej wizji prowadzi nieuchronnie do rozkładu rodzin i do klęski człowieka. Jak pokazuje historia ludzkości, lekceważenie Stwórcy jest zawsze niebezpieczne i zagraża szczęśliwej przyszłości człowieka i świata. Muszą zatem budzić najwyższy niepokój próby przedefiniowania pojęcia małżeństwa i rodziny narzucane współcześnie, zwłaszcza przez zwolenników ideologii gender i nagłaśniane przez niektóre media. Wobec nasilających się ataków tej ideologii skierowanych na różne obszary życia rodzinnego i społecznego czujemy się przynagleni, by z jednej strony stanowczo i jednoznacznie wypowiedzieć się w obronie chrześcijańskiej rodziny, fundamentalnych wartości, które ją chronią, a z drugiej przestrzec przed zagrożeniami płynącymi z propagowania nowego typu form życia rodzinnego.

 

Ideologia gender stanowi efekt trwających od dziesięcioleci przemian ideowo-kulturowych, mocno zakorzenionych w marksizmie i neomarksizmie, promowanych przez niektóre ruchy feministyczne oraz rewolucję seksualną. Genderyzm promuje zasady całkowicie sprzeczne z rzeczywistością i integralnym pojmowaniem natury człowieka. Twierdzi, że płeć biologiczna nie ma znaczenia społecznego, i że liczy się przede wszystkim płeć kulturowa, którą człowiek może swobodnie modelować i definiować, niezależnie od uwarunkowań biologicznych. Według tej ideologii człowiek może siebie w dobrowolny sposób określać: czy jest mężczyzną czy kobietą, może też dowolnie wybierać własną orientację seksualną. To dobrowolne samookreślenie, które nie musi być czymś jednorazowym, ma prowadzić do tego, by społeczeństwo zaakceptowało prawo do zakładania nowego typu rodzin, na przykład zbudowanych na związkach o charakterze homoseksualnym.

 

Niebezpieczeństwo ideologii gender wynika w gruncie rzeczy z jej głęboko destrukcyjnego charakteru zarówno wobec osoby, jak i relacji międzyludzkich, a więc całego życia społecznego. Człowiek o niepewnej tożsamości płciowej nie jest w stanie odkryć i wypełnić zadań stojących przed nim zarówno w życiu małżeńsko-rodzinnym, jak i społeczno-zawodowym. Próba zrównania różnego typu związków jest de facto poważnym osłabieniem małżeństwa jako wspólnoty mężczyzny i kobiety oraz rodziny, na małżeństwie zbudowanej.

 

Spotykamy się z różnymi postawami wobec działań podejmowanych przez zwolenników ideologii gender. Zdecydowana większość nie wie, czym jest ta ideologia, nie wyczuwa więc żadnego niebezpieczeństwa. Wąskie grono osób – zwłaszcza nauczycieli i wychowawców, w tym także katechetów i duszpasterzy – próbuje na własną rękę poszukiwać konstruktywnych sposobów przeciwdziałania jej. Są wreszcie i tacy, którzy widząc absurdalność tej ideologii uważają, że Polacy sami odrzucą proponowane im utopijne wizje. Tymczasem ideologia gender bez wiedzy społeczeństwa i zgody Polaków od wielu miesięcy wprowadzana jest w różne struktury życia społecznego: edukację, służbę zdrowia, działalność placówek kulturalno-oświatowych i organizacji pozarządowych. W przekazach części mediów jest ukazywana pozytywnie: jako przeciwdziałanie przemocy oraz dążenie do równouprawnienia.

 

Wspólnota Kościoła w sposób integralny patrzy na człowieka i jego płeć, dostrzegając w niej wymiar cielesno-biologiczny, psychiczno-kulturowy oraz duchowy. Nie jest czymś niewłaściwym prowadzenie badań nad wpływem kultury na płeć. Groźne jest natomiast ideologiczne twierdzenie, że płeć biologiczna nie ma żadnego istotnego znaczenia dla życia społecznego. Kościół jednoznacznie opowiada się przeciw dyskryminacji ze względu na płeć, ale równocześnie dostrzega niebezpieczeństwo niwelowania wartości płci. To nie fakt istnienia dwóch płci jest źródłem dyskryminacji, ale brak duchowego odniesienia, ludzki egoizm i pycha, które trzeba stale przezwyciężać. Kościół w żaden sposób nie zgadza się na poniżanie osób o skłonnościach homoseksualnych, ale równocześnie z naciskiem podkreśla, że aktywność homoseksualna jest głęboko nieuporządkowana oraz że nie można społecznie zrównywać małżeństwa będącego wspólnotą mężczyzny i kobiety ze związkiem homoseksualnym.

 

W święto Świętej Rodziny zwracamy się z gorącym apelem do rodzin chrześcijańskich, do przedstawicieli ruchów religijnych i stowarzyszeń kościelnych oraz wszystkich ludzi dobrej woli, aby odważnie podejmowali działania, które będą służyć upowszechnianiu prawdy o małżeństwie i rodzinie. Bardziej niż kiedykolwiek potrzebna jest dzisiaj edukacja środowisk wychowawczych.

 

Apelujemy także do instytucji odpowiadających za polską edukację, aby nie ulegały naciskom nielicznych, choć bardzo głośnych, środowisk, dysponujących niemałymi środkami finansowymi, które w imię nowoczesnego wychowania dokonują eksperymentów na dzieciach i młodzieży. Wzywamy instytucje oświatowe, aby zaangażowały się w promowanie integralnej wizji człowieka.

 

Wszystkich wierzących prosimy o żarliwą modlitwę w intencji małżeństw, rodzin oraz wychowywanych w nich dzieci. Prośmy Ducha Świętego, aby udzielał nam nieustannie światła rozumienia i widzenia prawdy w tym, co jest niebezpieczeństwem i zagrożeniem nie tylko dla rodziny, ale dla naszej Ojczyzny i całej ludzkości. Módlmy się także o odwagę bycia ludźmi wiary i odważnymi obrońcami Prawdy. Niech w podejmowaniu tego trudu wzorem do naśladowania oraz pomocą duchową będzie Święta Rodzina z Nazaretu, w której wychowywał się Syn Boży – Jezus Chrystus.

 

W tym duchu udzielamy wszystkim pasterskiego błogosławieństwa.

 

Podpisali: Pasterze Kościoła katolickiego w Polsce



Read more: http://www.pch24.pl/polscy-biskupi-przeciwko-gender-,20006,i.html#ixzz2otTA2YXz

Zmarł Wojciech Kilar (29 grudnia 2013)

Wybitny kompozytor Wojciech Kilar zmarł w niedzielę 29 grudnia w Katowicach.

Kompozytor zmarł w niedzielę rano, po bardzo ciężkiej nocy. Gorzej poczuł się już poprzedniego dnia. Wcześniej, zarówno w sobotę przed świętami, jak i w pierwszy i drugi dzień świąt Bożego Narodzenia, przyjął Komunię świętą z rąk odwiedzającego go kapłana.
- Uważam, że to nie jest przypadek, że Pan Bóg go powołał do siebie w uroczystość Świętej Rodziny - komentuje ksiądz Jarosław Paszkot, proboszcz parafii Najświętszych Imion Jezusa i Maryi w Katowicach, do której należał kompozytor. - Wszyscy, którzy go znali, wiedzieli, że miłością jego życia była jego żona Basia, której bardzo wiele zawdzięczał. Po jej śmierci mówił w wywiadzie dla „Gościa Niedzielnego”, że czuje się, jakby lepsza jego cząstka umarła. Dla mnie to wielki człowiek, wielki Polak i w jakimś sensie święty, przez swoją wiarę, skromność i prostotę. Nie mam wątpliwości, że w tę Niedzielę Świętej Rodziny poszedł do nieba i do swojej kochanej Basi - uważa proboszcz.
Kompozytor w ostatnim półroczu zmagał się z nowotworem. Rokowania były dosyć pozytywne, jednak trwające przez 6 tygodni naświetlania bardzo osłabiły jego organizm. Wrócił ze szpitala do domu przed trzema tygodniami i od tego czasu już na zewnątrz nie wychodził. Był jednak w pełni świadomy. Regularnie odwiedzał go ksiądz z Komunią świętą.
Wojciech Kilar w swoim parafialnym kościele w Katowicach Brynowie w niedzielnych Mszach świętych uczestniczył ostatnio zazwyczaj o godzinie 12.00. - Siadał zwykle z tyłu, blisko konfesjonału, zawsze skromnie, jak to on, w swoim stylu - relacjonuje ks. Jarosław Paszkot.
Dla swojej parafii w Katowicach Wojciech Kilar ufundował dzwony „Wojciech”, „Barbara” i „Franciszek”. Był też ogromnie związany z Jasną Górą. To tam, obok jego katowickiej parafii, były odprawiane Msze święte we wszystkie jego jubileusze.
Wojciech Kilar debiutował jako pianista tuż po II wojnie światowej, jako kompozytor – w latach 50. XX w. Z początku mieszał muzykę współczesną z klasyczną melodyką. W latach 60. wraz z Krzysztofem Pendereckim i Henrykiem Góreckim stworzył nowy gatunek muzyki – sonoryzm. W latach 70. zdecydował się na prostsze formy, nawiązując do muzyki ludowej i religijnej. Napisał muzykę do 130 filmów, między innymi do „Samych swoich”, „Rejsu” „Ziemi Obiecanej”, „Drakuli”, „Pana Tadeusza” czy „Pianisty”. Współpracował między innymi z Andrzejem Wajdą, Kazimierzem Kutzem, Krzysztofem Kieślowskim i Francisem Fordem Coppolą.
W artystycznym dorobku miał wiele powszechnie znanych, popularnych utworów, jak np. piosenka „W stepie szerokim” z serialu „Przygody pana Michała”, do którego skomponował muzykę. W jednym z wywiadów Kilar wspomniał, że czuł dumę, gdy motyw z tej piosenki odtwarzano podczas rozgrywek Ligi Światowej w siatkówce. „To niezwykła satysfakcja - czuję się trochę autorem tych zwycięstw siatkarzy” – mówił. Stworzył też muzykę m.in. do kultowego „Rejsu” oraz do „Pana Tadeusza”, gdzie motywem przewodnim jest słynny polonez.
W ubiegłym roku za wybitne osiągnięcia w pracy twórczej został odznaczony Orderem Orła Białego. Był też m.in. laureatem nagrody metropolity katowickiego „Lux ex Silesia” - „Światło ze Śląska”. Otrzymał medal Papieskiej Rady ds. Kultury „Per artem ad Deum” (Przez sztukę do Boga) oraz nagrodę Totus 2009, przyznawaną przez Fundację Konferencji Episkopatu Polski „Dzieło Nowego Tysiąclecia”. Wyróżniono go wówczas za „wytrwałe otwieranie dróg piękna, wiodących ku wierze, nadziei i miłości, dokonywanego przez wiele lat i w wielu wymiarach życia”. „Nie wyobrażam sobie bardziej zaszczytnego wyróżnienia niż to, które spotyka mnie od mojego Kościoła” – powiedział wtedy. - „Dziękuję moim biskupom, moim proboszczom, moim wikarym i całej mojej wspólnocie parafialnej” – dodał. „Gościowi Niedzielnemu” wyznał też, że był zaszczycony, kiedy Jan Paweł II w grudniu 2001 r. wysłuchał w Watykanie jego „Missa pro Pace”. „Myślę, że każdy kompozytor, który napisał mszę, kiedy jej słucha, czuje się, jakby uczestniczył w liturgii (…) Słuchanie mszy koncertowej jest formą uczestniczenia we Mszy św., gdzie nie spełnia się rzeczywiste przyjęcie Ciała i Krwi Pańskiej, ale – w pewnym sensie – odbywa się to duchowo” - komentował.

sobota, 28 grudnia 2013

do przeczytania przed śmiercią (28 grudnia 2013)

  1. cykl DIUNA Franka Herberta (6 tomów autora + 11 rozszerzeń obcych) http://pl.wikipedia.org/wiki/Diuna_%28powie%C5%9B%C4%87%29
  2. ŚWIAT DYSKU Terryego Pratcheta (10 VIII 2012 gh)
  3. cykl FUNDACJA Izaaka Asimowa (7 tomów autora + 3 obce) http://pl.wikipedia.org/wiki/Cykl_Fundacja 
  4. Hobbici Tolkiena
  5. Wszystko co od LEMA

  6. Literatura czeska z Hrabalem na czele
  7. Megakolekcja bajek J.I. Kraszewskiego

    Horror-sensacja-kryminał
  8. A. Christie
  9. S. King
  10. K. Follett
  11. R. Ludlum

  12. UFO Ericha von Danikena
  13. NA ŚCIEŻKACH NAUKI cykl Prószyński i Ska

  14. 4 jeźdźców nowego ateizmu
    Richard DawkinsDaniel DennettSam Harris i Christopher Hitchens 

niedziela, 22 grudnia 2013

SYSTEM BIAŁORUŚ - Andrzej Poczobut (2013)


Na początek trochę statystyki. Białoruś jest 87. krajem świata pod względem liczby mieszkańców. Według Narodowego Komitetu Statystycznego RB 1 stycznia 2013 r. Białorusinów było 9 mln 464 tys. . Co ciekawe, większość to kobiety: na 1000 mężczyzn na Białorusi przypadają 1152 kobiety. Inna sprawa, że liczba ludności na Białorusi ciągle spada. W 1994 r., kiedy Alaksandr Łukaszenka został wybrany na prezydenta, Białoruś liczyła 10 mln 243 tys. mieszkańców, w ciągu prawie 20 lat ta liczba spadła niemal o milion.

Od 1996 r. białoruska gospodarka notuje stały wzrost produktu krajowego brutto. Największy wzrost odnotowano w 1997 r. — 11,9%, a najmniejszy w 2009 r. — 0,2%. Sytuacja jest do tego stopnia zdumiewająca i niepodobna do reszty światowych gospodarek, że mówi się o fenomenie białoruskiego wzrostu gospodarczego. Tak, białoruska gospodarka kwitła nawet w czasach kryzysu gospodarczego w 2011 r., kiedy to w kantorach nie było dolarów, a sklepy świeciły pustkami. Takie rewelacje są jednym z powodów, dla których Międzynarodowy Fundusz Walutowy podejrzewa Białoruś o fałszowanie statystyk dotyczących wzrostu gospodarczego.


Białorusini są największymi w świecie amatorami ziemniaków. Ziemniaki są w tym kraju nazywane „drugim chlebem”, co symbolizuje ich znaczenie w białoruskiej kuchni. Statystyczny Białorusin rocznie zjada ok. 850 kg ziemniaków, co daje temu narodowi pierwsze miejsce na świecie pod względem spożycia tych warzyw . W Mińsku ziemniak ma nawet swój pomnik.

Białoruś zajmuje pierwsze miejsce na świecie, jeżeli chodzi o liczbę wizyt u lekarza, jaka przypada rocznie na jednego mieszkańca kraju. W ciągu roku statystyczny Białorusin odwiedza lekarza co najmniej 11,6 raza .

W ciągu ostatnich pięciu lat według danych Światowej Organizacji Zdrowia (ang. World Health Organization, skrót: WHO) Białoruś znajdowała się w ścisłej czołówce krajów badanych pod kątem liczby samobójstw na 100 tys. mieszkańców. Według oficjalnych statystyk w 2012 r. 1949 Białorusinów dobrowolnie pożegnało się z życiem. Dla porównania: w tym samym czasie w wypadkach drogowych zginęło 1312 osób .

Białoruś jest krajem ludzi pijących. Według WHO w 2012 r. statystyczny Białorusin wypił ponad 12 l czystego spirytusu. Problemy z nadużywaniem alkoholu ma co dziesiąty mieszkaniec Białorusi, w tym ponad 193 tys. Białorusinów jest uznawanych za alkoholików . Sytuacja wciąż się pogarsza — w ciągu ostatnich pięciu lat sprzedaż alkoholu na Białorusi wzrosła o ponad 40%.

Dział ONZ ds. narkotyków i przestępczości (ang. United Nations Office on Drugs and Crime) ocenił, że Mińsk jest drugim pod względem braku bezpieczeństwa europejskim miastem. Na 100 tys. mieszkańców w 2012 r. przypadało tu 5,7 morderstw .

Białoruś to jedyne państwo w Europie, gdzie nadal jest stosowana kara śmierci. Białoruski Kodeks karny uwzględnia 14 rodzajów przestępstw, za które przewidziana jest najwyższa kara; są to m.in.: morderstwo z premedytacją, ludobójstwo, zdrada państwa powiązana z dokonaniem morderstwa, terroryzm. Kara śmierci wykonywana jest poprzez rozstrzelanie. Skazaniec dostaje strzał w tył głowy. Statystyki dotyczące wykonywania kar śmierci przez wiele lat pozostawały tajemnicą państwową. Tylko w 2012 r. białoruskie Ministerstwo Sprawiedliwości ujawniło, że w latach 1990 – 2011 orzeczono 326 wyroków kary śmierci , które się uprawomocniły. Alaksandr Łukaszenka tylko raz skorzystał z prawa łaski, resztę wyroków wykonano.

Według międzynarodowej organizacji ICPS (ang. International Centre for Prison Studies) w 2007 r. Białoruś była drugim krajem na świecie, jeżeli chodzi o liczbę więźniów przypadających na 100 tys. obywateli. Ta liczba wynosiła 456 i w ciągu następnych pięciu lat stale malała. Obecnie Białoruś zajmuje 17. miejsce na świecie, z 438 więźniami na 100 tys. obywateli. Według upublicznionych przez białoruskie MSW danych na styczeń 2013 r. karę pozbawienia wolności w białoruskich więzieniach odsiadywało ok. 38 tys. ludzi. Jednak obrońcy praw człowieka kwestionują te dane, twierdząc, że są zaniżane przez białoruskie władze, i uważają, że na 100 tys. obywateli przypada na Białorusi ok. 600 więźniów.

W 2007 r. Białorusini popełnili 2,7 mln wykroczeń . Oznacza to, że niemal co trzeci Białorusin został pociągnięty do odpowiedzialności administracyjnej. Nie tyle świadczy to o skłonności Białorusinów do naruszania przepisów, ile o nadzwyczajnej aktywności organów kontrolujących oraz surowości białoruskiego prawa.

W 2012 r. na Białorusi urodziło się 114 999 dzieci, w tym samym okresie wykonano ok. 27 tys. aborcji . W ciągu ostatnich 20 lat w tym kraju doszło do ponad 2,5 mln aborcji . Połowa Białorusinek deklaruje, że co najmniej raz w swoim życiu zdecydowała się usunąć ciążę.

Z internetu korzysta 6,3 mln Białorusinów . Na 100 rodzinnych gospodarstw przypada: 59 komputerów, 154 kolorowe telewizory i 134 lodówki .

Białoruś tradycyjnie należy do światowej czołówki krajów handlujących bronią. Według raportu Sztokholmskiego Instytutu Badań nad Problemami Pokoju (ang. Stockholm International Peace Reseach Institute, skrót: SIPRI) w 2012 r. kraj ten zajmował 20. miejsce na świecie pod względem ilości eksportowanej broni, wyprzedzając takie państwa, jak np.: Austria, Turcja, Australia czy Polska .

Część tych danych nie jest kwestionowana przez władze (np. informacje dotyczące liczby samobójstw czy nadużywania alkoholu), inne budzą sprzeciw aparatu państwowego (np. liczba zabójstw — co ciekawe, w tym przypadku ONZ podkreśla, że składając swój raport o bezpieczeństwie na świecie, korzystała z oficjalnych statystyk białoruskiego MSW), jeszcze inne są przedmiotem dumy władz (wzrost PKB). Jednak te liczby, jak w przypadku każdej statystyki, nie odzwierciedlają tego, czym jest życie codzienne na Białorusi.

Organizacja New Economics Foundation, która wylicza tzw. światowy indeks szczęścia, w 2012 r. umieściła Białoruś na 103. miejscu wśród 151 krajów. Jak więc widać, szczęścia Białorusini nie mają w nadmiarze. Indeks obliczany przez NEF nie dotyczy tylko sytuacji gospodarczej — zgodnie z rankingiem np. mieszkańcy Kostaryki są bardziej szczęśliwi od obywateli USA.

Jak więc wygląda życie codzienne na Białorusi? Co myślą o swoim kraju sami Białorusini? Czy są szczęśliwi? Jak to często bywa, na te pytania nie ma uniwersalnych odpowiedzi, a każdy Białorusin ma własną.

Nauczyciel: trzy razy głosowałem na Łukaszenkę

— Mnie się na Białorusi podoba. Nigdzie nie chcę wyjeżdżać — Andrej patrzy mi prosto w oczy, jakby czekając na reakcję. — Dyktatura, dyktatura… Sam trzy razy głosowałem na Łukaszenkę, więc o władzy mówię „moja władza” — oznajmia dumnie.

Ma 34 lata i pracuje jako nauczyciel wychowania fizycznego w jednej z grodzieńskich szkół. Zarabia 3,5 mln białoruskich rubli, co stanowi równowartość 400 dolarów. Jego żona jest inżynierem w państwowej telewizji, dostaje 4 mln, czyli ok. 460 dolarów. Razem mają 7,5 mln. Niezbyt dużo. Z tego co miesiąc muszą zapłacić ok. 200 tys. za mieszkanie (ogrzewanie, woda, prąd itd.). Następne 100 tys. to rachunki za telefony, w tym dwa komórkowe. Zostaje więc 7 mln. — Na życie nam starcza, czasem coś jeszcze zaoszczędzimy — mówi Andrej.

Razem z rodziną mieszka w dwupokojowym mieszkaniu, które mieści się na dziewiątym piętrze bloku położonego na obrzeżach Grodna. Ze swojej pensji oczywiście nie dałby rady go kupić, na szczęście pomogli mu rodzice. Mieszkanie jest skromne, ale zadbane. Mają telewizor, komputer… Samochodu nie mają i na razie nie planują go kupować. Andrej ocenia, że jest średnio zamożny. — Chciałoby się więcej zarabiać, bo pieniędzy zawsze brakuje, ale najważniejsze jest, by nie było gorzej — mówi krótko.

W 1994 r., kiedy Alaksandr Łukaszenka został prezydentem Białorusi, Andrej miał 15 lat, więc nie mógł jeszcze głosować. — Ale za to wtedy na Łukaszenkę głosowała moja matka. Pamiętam, że szalenie jej imponował — opowiada.

Matka Andreja samotnie wychowywała syna, a dziś jest już na emeryturze. W 1994 r. pracowała jako inspektor podatkowy. Do dzisiaj jest pełna uwielbienia dla Alaksandra Łukaszenki. — Myślę, że zaszczepiła swoje poglądy mnie. Mam takiego kolegę, który mieszkał niedaleko od mojego rodzinnego domu. Uczyliśmy się w tej samej klasie. Jego też wychowywała tylko matka. Przyjaźniliśmy się. Dorastaliśmy razem, ale on zupełnie inaczej ocenia sytuację w kraju. Dla niego Zachód to absolutne dobro, a Łukaszenka to absolutne zło. Ciekawe, że tak samo myśli jego matka. Tak więc być może wszystko da się sprowadzić do wychowania? — zastanawia się Andrej.

Szef niezależnego ośrodka socjologicznego NISEPI, dr Aleh Manajeu, tak opisuje tradycyjny elektorat Łukaszenki: — Od początku rządów Łukaszenki zdecydowanie popierały go niższe warstwy społeczeństwa, o słabszej edukacji, mieszkańcy wsi, emeryci o niskich dochodach… A młodzi, z białymi zębami i długimi nogami, mający wyższe dochody, znający języki obce, należeli do jego przeciwników. Tak rzeczywiście było, ale to się zmienia. Teraz już nie ma tak wyraźnego podziału. Da się zauważyć zależność między wykształceniem a politycznymi preferencjami: lepiej wykształceni nie popierają Łukaszenki. Ale wśród zwolenników Łukaszenki pojawiła się także spora grupa urzędników, przedsiębiorców, tych, którzy się dorobili i zawdzięczają swoje położenie materialne obecnej sytuacji politycznej. To są ludzie z dobrym wykształceniem, o wysokich dochodach.

Andrej nie jest więc typowym przedstawicielem twardego elektoratu Alaksandra Łukaszenki. Nie należy do postsowieckiego „ciemnogrodu” tęskniącego za czasami komunizmu, nie mieszka na wsi. Ma wyższe wykształcenie, zwiedził świat, zna języki obce — francuski i polski. Ale jednocześnie nie jest urzędnikiem państwowym, nie otrzymuje jakichś szczególnych profitów od reżimu. Wielokrotnie był za granicą, widział więc, co odróżnia Białoruś od Polski czy Francji. Korzysta z internetu, ogląda polską telewizję, a mimo to głosuje na Łukaszenkę i podobają mu się białoruskie porządki.

Co go przekonuje do Łukaszenki? — Zazwyczaj porównuje się Białoruś do Polski czy Litwy. No wiesz, tu, w Grodnie, niemal każdy był w Białymstoku… Wygląda to tak: jadą do supermarketu i są zachwyceni. Cała ta ich „Europa” sprowadza się do Białegostoku albo nawet do supermarketu Tesco. Ja byłem we Francji, w Niemczech, ale też w Rosji i na Ukrainie. I to daje mi perspektywę. Można stracić to, co się ma. Spójrzcie na Rosję. Drogi rozwalone, korupcja, bezrobocie… A u nas? Porządek, miasta czyste, drogi ładne… Czyja to zasługa? Oczywiście Łukaszenki. Nie pozwolił krajowi stoczyć się w bagno. Zaprowadził porządek. Bez krwi… Tak, u nas nie jest tak dobrze jak na Zachodzie. Nie jesteśmy tacy zamożni. Widziałem na własne oczy, jak jest na Zachodzie. Ale skąd pewność, że nie może się nagle stać tak źle jak na Ukrainie? Mordobicie w parlamencie — czy tak ma wyglądać demokracja? Dlatego uważam, że największe osiągnięcie Łukaszenki to stabilizacja — mówi Andrej.

Stabilizacja — oto jedno z ulubionych haseł białoruskiej propagandy. Stabilizacja według białoruskich służb ideologicznych to największa zasługa prezydenta Łukaszenki. To porządek, pewność jutra, spokój społeczny. Bez rewolucji, bez protestów ulicznych… Stabilizacja jest wtedy, kiedy z wiadomości telewizyjnych człowiek dowiaduje się o samych sukcesach władzy, o mądrych decyzjach prezydenta. Problemy? Te mają sąsiedzi. W Polsce galopuje bezrobocie, we Francji wybuchają walki uliczne i palą się samochody, gdzieś są ulewy, trzęsienia ziemi i huragany… Na Białorusi zaś jest stabilizacja — czyli spokój i pewność lepszego jutra.

Białoruska stabilizacja ma jednak zewnętrznych i wewnętrznych wrogów. Tych, którym — jak twierdzą białoruscy propagandyści — nie podoba się białoruski spokój. Wrogiem zewnętrznym numer jeden od lat jest Zachód. Wróg wewnętrzny to opozycja, przeciwnicy reżimu, którzy przez KGB są nazywani „elementami destabilizującymi”. Andreja to całkiem przekonuje: — Weźmy 19 grudnia . Przecież to nie było w porządku, że opozycja niszczyła budynek rządu. Rzucali kamieniami, wybijali szyby… Gdyby to się zdarzyło w Warszawie, sądzisz, że policja by nie reagowała? — pyta.

— Myślisz, że w Warszawie opozycyjni kandydaci też by poszli do więzienia? — odpowiadam pytaniem.

— No tak, areszt kandydatów opozycji to przesada. Ale przecież nie jest tak, że przypadkowy człowiek trafia za kraty. Oni walczyli o władzę. Powinni być przygotowani na konsekwencje. Bardziej współczuję temu, kto przez przypadek trafił za kraty, niż temu, kto walczył o władzę i przegrał — deklaruje.

Andrej nie ukrywa, że białoruska opozycja mu się nie podoba. — Oni wszyscy są utrzymywani przez Zachód. Nie chcę, by moim państwem kierował człowiek zależny od kogokolwiek z zewnątrz — mówi.

Mimo takiego podejścia Andrej wcale nie jest bezkrytycznie nastawiony do białoruskiej rzeczywistości. Dostrzega jej wady. — Dużo się robi na pokaz. Na przykład u nas w szkole. Wszyscy drżą przed kuratorium. Robią wszystko, by zadowolić przełożonych. Ważniejsze od nauki staje się zamiatanie ulicy, jakieś papierkowo-biurokratyczne sprawy. Porządek ma też swoją ciemną stronę — wszechwładzę urzędnika. Nigdy nie zdarzyło mi się jeszcze zostać ofiarą tego systemu, ale doskonale zdaję sobie sprawę, że jak każdy jestem bezbronny wobec władzy. Niedawno wyrzucono z uniwersytetu profesora tylko za to, że wydał książkę w Polsce. To jest chore — skarży się.

Widzi, że na Białorusi jest za dużo „porządku”, że władza zbyt mocno kontroluje społeczeństwo. — W latach dziewięćdziesiątych to było potrzebne, ale teraz to już jest zbyteczne. Teraz lepiej by było nie przykręcać cały czas śruby, ale dać ludowi trochę więcej wolności, by było mniej strachu — mówi.

Jednak Andrej uważa, że dziś Łukaszenka, podobnie jak w latach 90., ma za sobą większość białoruskiego społeczeństwa, że ludzie go nadal lubią i szanują. Według Andreja Łukaszenka już się przyzwyczaił do swego wizerunku Baćki i rzeczywiście dba o interesy prostych Białorusinów. Dlatego dzisiejszej Białorusi nie można nazywać dyktaturą. — Jak jest w dyktaturze? Dyktator kieruje się własnym interesem i nie dba o ludzi. A Łukaszenka taki nie jest. Robi dużo dla zwykłych obywateli — mówi.

Według niego w ciągu wszystkich lat swoich rządów Łukaszenka, podejmując decyzje, zawsze zwracał uwagę na nastroje ludzi. — Na przykład ja lubię jeździć na ryby i przez ostatnie lata wszędzie powstają tak zwane płatne jeziora — żeby móc na nich łowić ryby, trzeba zapłacić. Oczywiście ludzi to oburza, w końcu jeszcze niedawno nie trzeba było nic płacić. I wiesz, nie tak dawno Łukaszenka opowiedział się za ograniczeniem liczby płatnych jezior. Tym samym zareagował na ludzkie niezadowolenie — uważa Andrej.

Mój rozmówca nie miał nigdy żadnych problemów z milicją czy ze służbami specjalnymi. Dlatego jest pewien, że każdy uczciwy Białorusin, który nie angażuje się w politykę i nie drażni władzy, może spać spokojnie. Przyznaje, że Białoruś nie jest demokracją w zachodnim rozumieniu tego słowa, a relacje na linii obywatel – władza bardzo się różnią od tego, co widział na Zachodzie. — Ale ta władza odpowiada naszej mentalności. Weźmy taki przykład: idę na biwak z uczniami. I jeżeli bym im dał wolną rękę, byłby alkohol, byłyby zabawy do rana i nie wiadomo, czym by się to wszystko skończyło. Dlatego muszę trzymać ich w ryzach. I mimo że wprowadzam dyscyplinę, która im się nie podoba, to zawsze chętnie chodzą ze mną. Tak samo jest z Łukaszenką. On potrafi utrzymać porządek. Ale jeżeli dać społeczeństwu wolność, to za chwilę będą problemy. Więc ludzie rozumieją, że potrzebne jest ograniczenie wolności — mówi Andrej.

Takie podejście do rzeczywistości Andrej nazywa „realizmem”. Przyznaje zresztą, że mógłby zagłosować na kogoś innego niż Łukaszenka: — Chodzi o to, że porządku już mamy pod dostatkiem. Wszystko jest zapięte na ostatni guzik. Przydałoby się dać ludziom więcej wolności. Na pewno jednak nie będę głosował na opozycję, bo oni wszystko widzą w czarnych kolorach. Wszystko jest źle, wszystko jest złe, wszystko trzeba zniszczyć… Na kogo mógłbym zagłosować? Na przykład na Sidorskiego . Spodobał mi się. Albo na kogoś innego z ekipy Łukaszenki — wyznaje.

(...)

Emerytka: żyję dzięki ogrodowi

Pięciopiętrowy dom przy ulicy Karbyszewa w Grodnie znajduje się tuż naprzeciwko sztabu armii i jest nazywany wojskowym. Ale to nie sąsiedztwo przesądziło o takiej nazwie budynku. Pod koniec lat 70. XX w., kiedy został wybudowany, mieszkania dostawały tu właśnie rodziny oficerów. Czterdzieści lat później sporą część mieszkańców stanowią emerytowani oficerowie, więc określenie „wojskowy” nadal jest aktualne.

Pani Iryna mieszka na trzecim piętrze w skromnym dwupokojowym mieszkaniu. Ma 66 lat i jest emerytką. W czasach ZSRR pracowała jako maszynistka w sztabie armii, a jej mąż był oficerem, dlatego mieszka właśnie w wojskowym domu. — Wtedy żyliśmy, jak nam się wydawało, normalnie. O niczym przecież nie wiedzieliśmy. Ani o demokracji, ani o niepodległości, ani o dobrobycie — wspomina swoje życie w Związku Radzieckim.

Z mężem pani Iryna dawno się rozeszła, po rozpadzie ZSRR nadszedł też koniec jej wojskowej kariery.

— Kiedy pracowałam w wojsku, dużo zarabiałam. Dostawałam tyle samo co moje koleżanki, które miały wyższe wykształcenie i pracowały w cywilu. I wtedy nie poszłam na studia. Później tego żałowałam, ale co zrobić, czas minął — mówi.

Po wojsku, podobnie jak tysiące byłych oficerów i żołnierzy, musiała na nowo szukać sobie miejsca w życiu. Pracowała na różnych stanowiskach: była maszynistką, sekretarką, nauczyła się obsługiwać komputer… I w ten sposób dotrwała do emerytury.

Jednak życie białoruskiego emeryta wcale nie jest łatwe. — Moja emerytura to półtora miliona rubli. Z tego około trzysta tysięcy co miesiąc idzie na opłatę mieszkania oraz na telefon — opowiada pani Iryna.

Półtora miliona białoruskich rubli to mniej niż 200 dolarów. Po wniesieniu opłat za mieszkanie i telefon pozostaje 1,2 mln. Wszystko idzie na jedzenie i leki. — Żyć jest ciężko. Bardzo ciężko. Za takie pieniądze nie da się normalnie żyć — skarży się pani Iryna.

Kobieta jest zmuszona oszczędzać. Kupuje tylko najtańsze produkty.

— Pamiętam, jak w czasach ZSRR w sklepach niczego nie było. Stały tylko kiszone ogórki i najtańsza ryba — kilka. Wtedy przed świętami przywożono kiełbasę i staliśmy w kolejkach. Kiełbasa salami to był strasznie deficytowy towar, więc można było kupić jedynie po dwieście gramów na osobę. Teraz jest inaczej. W sklepach można kupić wszystko, ale nie mam na to pieniędzy — mówi.

Kiełbasę, jeżeli w ogóle kupuje, to najtańszą. O salami może jedynie pomarzyć. Jak wiąże koniec z końcem? Pozwala jej na to uprawa ogrodu, który leży w podgrodzieńskiej wsi Żytomla, gdzie się urodziła. — Ziemniaki, ogórki, pomidory, kapusta… To wszystko sama hoduję — mówi dumnie. I dodaje: — Oprócz tego syn mi pomaga.

Syn pani Iryny od kilku lat mieszka w Polsce. Pracuje i regularnie przysyła jej pieniądze i drogie leki. — Młodzież wyjeżdża z Białorusi. Weźmy nasz dom: na każdej klatce są rodziny, z których dzieci wyjechały za granicę: do Ameryki, Francji, Rosji albo Polski. I wszyscy muszą pomagać rodzicom, którzy tu pozostali. Dzięki temu jakoś żyjemy — opowiada.

Jej słowa potwierdzają oficjalne statystyki. Według Narodowego Banku Republiki Białorusi Białorusini, którzy wyjechali za granicę w celach zarobkowych, tylko w 2012 r. wysłali do kraju 913,1 mln dolarów. Dla porównania w przedkryzysowym 2010 r. wysłano ok. 500 mln dolarów. Zdaniem analityków z NBRB gwałtowny wzrost sum wysyłanych na Białoruś odzwierciedla zmasowane wyjazdy Białorusinów do pracy za granicę. Ten proces rozpoczął się w 2011 r. i był spowodowany kryzysem .

Jak każdy starszy człowiek, pani Iryna choruje i często odwiedza lekarza. Skarg na służbę zdrowia ma więc bardzo dużo. — Mówią, że u nas leczenie jest bezpłatne. A gdzie tam! Przecież kiedy idziesz do szpitala, to leki czy zastrzyki musisz sobie sam kupować. A skąd ja będę miała na nie pieniądze, skoro wszystko jest cholernie drogie?! Ostatnio bolało mnie gardło, poszłam do przychodni, jeden raz opatrzyli, a potem lekarz mi oznajmia: „Więcej leków nie mam, musi pani pójść do apteki, sama kupić i z lekiem przyjść na zabieg”. Poszłam do apteki i okazało się, że ten lek kosztuje 51 tysięcy rubli. Więc oczywiście go nie kupiłam… I jak tu się leczyć? — oburza się pani Iryna.

Białoruś się starzeje. Według białoruskiego Ministerstwa Pracy i Opieki Socjalnej 1 stycznia 2013 r. na Białorusi było 2,5 mln emerytów, czyli ponad 27% ogólnej liczby ludności . Emeryci od dawna są postrzegani jako potężna siła polityczna. Kiedyś starsze osoby tęskniące za czasami ZSRR były w większości za Alaksandrem Łukaszenką. Dzisiaj jest już różnie.

Pani Iryna chętnie rozmawia o polityce: — Czytam charter97.org, przeglądam również witryny internetowe białoruskiej i rosyjskiej stacji Radio Swaboda. Dzięki temu wiem, co się naprawdę dzieje w kraju. Przecież w telewizji opowiadają tylko bajki, a jeżeli chcesz się czegoś prawdziwego dowiedzieć, to jest internet — mówi pani Iryna, która codziennie korzysta z komputera (zostawił go jej syn).

Pani Iryna nigdy nie głosowała na Alaksandra Łukaszenkę i tym się różni od sąsiadów z wojskowego domu. — W 1994 roku w trakcie kampanii wyborczej większość mieszkańców naszego domu była za Łukaszenką. Niektórzy nawet byli członkami jego sztabu wyborczego, zbierali na niego podpisy — wspomina pani Iryna.

Łukaszenka, odwołujący się do sowieckich tradycji, z wyraźną antyzachodnią retoryką, obiecujący, że odbuduje sowieckie imperium — taki kandydat był w środowisku wojskowych i byłych wojskowych nadzwyczaj popularny. Ale 19 lat później już nie można mówić ani o miłości, ani nawet o jakimś szczególnym szacunku. — Mój sąsiad, emerytowany major, był wręcz fanatycznym zwolennikiem Łukaszenki. A teraz co? Trafił do szpitala, za leki płacić trzeba, wszystkie ceny idą w górę… Więc już wyzywa Łukaszenkę od dyktatorów, mówi, że doprowadził kraj do ruiny. Nagle przejrzał na oczy — śmieje się pani Iryna.

Jednak mimo wyczuwalnej zmiany nastrojów społecznych moja rozmówczyni wcale nie jest optymistką, jeżeli chodzi o szybkie zmiany na Białorusi. Jej zdaniem Alaksandr Łukaszenka jeszcze długo będzie rządził.

— Białorusini są strasznie podzieleni. Nie ma solidarności, każdy troszczy się tylko o siebie i pilnuje tylko własnych interesów, a podzielonym narodem łatwo rządzić. Litwini czy nawet Ukraińcy mają poczucie wspólnoty narodowej, mają swój język, a my zawsze chcieliśmy być Rosjanami. Teraz niby już nie chcemy nimi być, ale nie wiemy, co to znaczy być Białorusinami. Białorusini nie znają swojej historii, nie znają swego języka… Nie ma wspólnej idei, która by łączyła społeczeństwo. Dlatego pojawił się Łukaszenka i dlatego tak długo rządzi — tłumaczy pani Iryna.

Mówi też o strachu, który zmusza ludzi, by siedzieli cicho i nie wychylali się. Jej prognoza dla Białorusi to Alaksandr Łukaszenka jeszcze przez co najmniej naście lat.

— Szczęście? Jak jest rodzina, jak w niej wszystko dobrze, to jest szczęście. Ja mieszkam samotnie, ciężko jest. Jedyne moje szczęście to syn, to, że u niego wszystko jest w porządku, że mi pomaga, że jest dobrym człowiekiem — mówi na pożegnanie.

Opozycjonista: jest jak w Matriksie

Był niezliczoną ilość razy zatrzymywany przez białoruskie służby specjalne, cztery razy siedział w areszcie, miał kilka rewizji w domu, wszczętą sprawę karną, wielokrotnie słyszał pogróżki… Maksim jest aktywistą opozycyjnej partii BNF. O takich jak on mówi się „partyjna piechota”. Wielkich stanowisk nigdy nie zajmował, trzeci, czwarty szereg. Ale to właśnie tacy jak on rozrzucają ulotki, pikietują, są niezależnymi obserwatorami w czasie wyborów. Są siłą każdej organizacji. Maksim — przyjaciele mówią do niego „Maks” — ma 29 lat. Ukończył historię na grodzieńskim uniwersytecie. Od lat nie ma stałej pracy i na życie zarabia dorywczo, podejmując się różnych zajęć. Raz robi remonty w mieszkaniach, innym razem pracuje na budowie, jeszcze innym razem jest jednym z menedżerów w firmie reklamowej… Jednak na stałą porządną pracę nie ma szans. Jest opozycjonistą. Na Białorusi to niemal wyrok.

— Znaczna część ludzi nawet nie zdaje sobie sprawy z tego, jakie zwyczaje obowiązują w państwie, w którym żyją. To jest jak w Matriksie, kiedy Morfeusz proponuje Neo: możesz wziąć niebieską pigułkę i wszystko, o czym rozmawiamy, pozostanie tylko snem, albo wybrać czerwoną pigułkę i zobaczyć, jak naprawdę wygląda życie. U nas żadnych pigułek przyjmować nie trzeba, wystarczy zaangażować się w działalność opozycyjną i natychmiast zobaczysz, w jakiej rzeczywistości żyjesz i jak naprawdę wygląda twoje państwo — mówi Maks.

Dla Maksa wszystko się zaczęło w 2001 r. Był na pierwszym roku studiów. Po szkole poszedł na historię. W kraju zbliżały się wybory prezydenckie. Alaksandr Łukaszenka walczył o reelekcję. Opozycja była zainspirowana przykładem Serbii, gdzie Slobodan Miloš ević, niezmiennie rządzący krajem przez 11 lat, właśnie został zmieciony w wyniku pokojowej rewolucji. Maks był jednym z tych, którzy wierzyli, że już wkrótce tak samo stanie się na Białorusi.

— Wtedy było dużo rozpolitykowanej młodzieży. W mojej grupie na uniwersytecie na 30 osób aż 25 zapisało się, by pracować przy wyborach jako niezależni obserwatorzy. Wydawało się, że jeszcze troszkę i zrzucimy Łukę . Takie były wśród nas nastroje i mój kolega, który wcześniej miał kontakty z BNF-em, zaproponował, bym się zgłosił do Młodego Frontu — wspomina.

Młody Front to była młodzieżówka największej wtedy opozycyjnej partii — BNF-u. Jej program można by sprowadzić do popularnego wśród studenckiej młodzieży hasła: Biełaruś w Ewropu, Łukaszenka w żopu (z biał. Białoruś do Europy, Łukaszenka do dupy). Właśnie wtedy Maks zaczął mówić po białorusku, zaczął być świadomy tego, że jest Białorusinem.

— Kiedyś jak grała Rosja, to myślałem, że to nasi. A potem zaczęło się to zmieniać. Czytałem gazetę „Pahonia” . Obraz rzeczywistości, jaki się stamtąd wyłaniał, był dla mnie całkiem przekonujący. Do tego doszła moja fascynacja historią. Tak przyszedłem do białoruskości — wspomina.

W tym czasie Białoruś rządzona twardą ręką Alaksandra Łukaszenki coraz bardziej oddalała się od Europy, dławiono wolność, tępiono język białoruski.

— Doszedłem do wniosku, że trzeba walczyć o to, żeby Białoruś w końcu stała się normalnym europejskim państwem — mówi Maks.

Rodzina nie podzielała jego poglądów. Matka pracowała na kierowniczym stanowisku w wielkiej fabryce państwowej, ojciec miał własny niewielki biznes. Oni byli za Łukaszenką. Opozycja im się nie podobała, a działalność polityczna syna przyprawiała ich o ból głowy. Była też głównym powodem niekończących się awantur. Ale Maksa już nie dało się zatrzymać. Rzucił się w wir działalności politycznej. Spotkania, rozrzucanie ulotek, pikiety, nalepki, agitacja… — Była adrenalina. Był też strach, zwłaszcza na początku, pierwsze zatrzymania, pierwsze zetknięcie się z milicją… Ale było w tym dużo zabawy. Miałem takie dziwne wrażenie, że wszystko to tylko gra — wspomina.

Wiadomo było, że na wieczór wyborczy 9 września 2001 r. opozycja przygotowuje wielką akcję protestacyjną w Mińsku. Miało być tak samo jak w Serbii. Maks był jednym z tych, którzy mieli zamiar jechać do Mińska, by obalić Łukaszenkę. — Rodzice spanikowali. Ojciec proponował, że mi da sto dolarów, jeżeli nie pojadę do Mińska. Wtedy to była potężna kasa, więcej niż miesięczna wypłata, ale odmówiłem. Powiedziałem, że pojadę — mówi Maks.

Jednak do Mińska i tak nie trafił.

W czasie wyborów prezydenckich w 2001 r. konkurentem Łukaszenki był wspólny kandydat opozycji Uładzimir Hanczaryk, lider największej centrali związkowej Federacja Związków Zawodowych Białorusi. Maks był niezależnym obserwatorem wyborów wyznaczonym przez opozycję i pracował w jednym z wiejskich punktów wyborczych, cały dzień spędził więc we wsi Murowana. Widział, jak zdyscyplinowany wiejski elektorat szedł do urny, by oddać swój głos na Baćkę.

— Kiedy późnym wieczorem koordynator obserwatorów zabierał mnie samochodem, już było wiadomo, że w Mińsku nie udało się zebrać tłumów, że jest porażka, że nadal będzie rządził Łukaszenka — opowiada.

Opozycja została znokautowana. „To było eleganckie, niesamowite i piękne zwycięstwo” — chwalił się wtedy Alaksandr Łukaszenka . Według oficjalnych wyników wyborów dostał ponad 75% głosów, a lider opozycji Uładzimir Hanczaryk 15,6%. Jednak nie te liczby ogłoszone przez przewodniczącą Centralnej Komisji Wyborczej Białorusi Lidziję Jarmoszynę były przyczyną demoralizacji. Nikt w opozycji przecież się nie spodziewał, że wybory będą uczciwe. Przeciwnicy Łukaszenki stawiali na powyborczy protest. Akcja protestacyjna w Mińsku miała się stać zalążkiem oporu, miała pociągnąć za sobą cały kraj i zmieść Łukaszenkę. Jednak zamiast setek tysięcy na centralny plac stolicy wyszło niewiele ponad 5 tys. Białorusinów. Była to totalna porażka i upokorzenie.

— Dziesiąty września to był poniedziałek. Więc poszedłem na zajęcia. Wchodzę na salę, siedzi tam cały nasz rok. Idę wzdłuż rzędów, a wszyscy się na mnie gapią. Byłem już znany jako zwolennik opozycji. „No i co, Maks, jak tam rewolucja?” — pytali mnie drwiąco. Śmiali się. Ci, którzy byli za Łukaszenką, mówili do mnie: „Chodź dziś na piwo! Wypijemy za Baćkę!”. Ci, którzy głosowali na opozycję, milczeli. Wtedy było mi bardzo trudno — wspomina Maks.

Optymistyczny nastrój, który sprzyjał opozycji w trakcie kampanii, po wyborach ulotnił się. Nadeszła szara codzienność. W opozycji toczyły się walki personalne. Liderzy obrzucali się wyzwiskami, oskarżając się wzajemnie o nieudolność i spowodowanie przegranej… Na dodatek Łukaszenka zaczął przyciskać opozycję. W Grodnie zamknięto gazetę „Pahonia” i wytoczono proces karny jej dziennikarzom. Rozpoczęła się też presja na studentów. W Mińsku aktywistów młodzieżowych organizacji, w tym Młodego Frontu, wyrzucano ze studiów, partyjni aktywiści tracili pracę.

— Dużo z tych, z którymi przyszedłem do opozycji, postanowiło odejść, usunąć się. Bo tak było bezpieczniej, bo nie wygraliśmy. Ja się zachowałem inaczej. Poszedłem na całość — mówi Maks.

Według niego jest tak, że każdy człowiek może coś dobrego zrobić dla społeczeństwa. Ktoś buduje domy, ktoś leczy ludzi, ktoś inny pisze książki, a on uznał, że jego powołaniem jest walka. — Chcę zmienić kraj, chcę, by Białoruś w końcu stała się normalnym europejskim krajem. Uważam, że to jest to dobro, które mogę przynieść społeczeństwu — mówi.

Rodzice, którzy mieli cichą nadzieję, że po wyborach syn się ustatkuje i uspokoi, teraz czuli się coraz bardziej rozczarowani. Koledzy Maksa chcieli robić karierę, zarabiać pieniądze czy w końcu wyjechać za granicę, a ich syn miał w głowie tylko walkę o demokrację. — Nie wiedzieli, jak mnie powstrzymać. Awantury były cały czas. To przez to swoje życie ułożyłem tak: rano wychodziłem z domu, gdy oni jeszcze spali, a wracałem bardzo późno, gdy już spali. Niemal nie spotykaliśmy się — wspomina Maks.

Cały wolny czas spędzał w biurze BNF-u. Ta organizacja stała się jego życiem. Krąg jego przyjaciół skurczył się do ludzi z opozycji. — Żyłem w opozycyjnym getcie. Przez cały czas rozmawiałem po białorusku i tak się do tego przyzwyczaiłem, że czasem, kiedy jechałem trolejbusem czy w innym miejscu publicznym, dziwiłem się, że ludzie dookoła rozmawiają po rosyjsku — mówi.

W tym czasie matka Maksa została wicedyrektorką Grodzieńskiej Fabryki Części Samochodowych. Zajmowała się m.in. pracą ideologiczną. Miała wychowywać w duchu posłuszeństwa wobec władzy i respektu dla Alaksandra Łukaszenki tysiące pracowników, a nie potrafiła wychować własnego syna. Sytuacja stawała się niezręczna. — Zbierał się aparat ideologiczny na narady z udziałem gubernatora, a w tym samym czasie na jakiejś akcji protestacyjnej kolejny raz zatrzymywała mnie milicja. Matce było głupio. Ale ja z kolei byłem bezlitosny. Uważałem, że nie ma co robić kariery. No bo co to znaczy kariera w dyktaturze? Ostatecznie to i tak sprowadza się do układania listy tych, których trzeba aresztować. Nie chciałem, by moja matka miała z tym coś wspólnego. No i rzeczywiście, w końcu straciła to stanowisko. Myślę, że moja działalność opozycyjna była jedną z przyczyn, dla których tak się stało — mówi Maks.

Maks podobnie jak cała opozycja czekał na kolejne wybory prezydenckie, które miały doprowadzić do zmiany władzy. Jednak euforii 2001 r. już nie dało się powtórzyć. Była nadzieja i chęć, by zrobić wszystko jak należy. A dalej już — będzie, jak Pan Bóg zadecyduje! BNF i Młody Front popierali w trakcie wyborów 2006 r. Alaksandra Milinkiewicza. Dla Maksa to był szczególny kandydat, gdyż Milinkiewicz pochodził z Grodna. Dlatego aktywnie włączył się w kampanię wyborczą. Zbierał podpisy potrzebne, by zarejestrować Milinkiewicza jako kandydata na prezydenta, stał w pikietach, rozrzucał ulotki… Tuż przed wyborami prezydenckimi po raz pierwszy trafił do więzienia.

— Wprowadzono już w życie tak zwane prewencyjne zatrzymania. To znaczy KGB ułożyło listę osób, które miały zostać wtrącone do aresztu przed dniem głosowania. Byłem na tej liście — opowiada.

Pewnego wieczoru matka poprosiła Maksa, by skoczył po coś do sklepu. Wyszedł i tego dnia już nie wrócił do domu. Podobnie jak setki innych opozycjonistów został zatrzymany przez milicję i oskarżony o przeklinanie w miejscu publicznym. Wyrok: siedem dni pozbawienia wolności. Na Białorusi toczy się kampania wyborcza, opozycja przygotowuje się do protestów, jest pełna mobilizacja… A Maks siedzi w więzieniu. — Siedziałem niemal przez cały czas w pojedynczej celi. Miałem więc okazję, by się poważnie zastanowić nad swoim życiem, nad sensem walki, nad sytuacją, w której się znalazłem. Przeprowadzić bilans — opowiada.

Nie były to wesołe myśli. Po studiach, bez szans na stałą pracę… Rodzice coraz starsi, przecież za jakiś czas trzeba będzie im pomagać. Koledzy, z którymi zaczynał opozycyjną działalność, już się ustatkowali, porzucili politykę. Jeden pracował jako nauczyciel, inny miał własny biznes. Jeden z przyjaciół, z którym w 2001 r. mieli robić rewolucję, teraz był w MSW i bronił władzy Alaksandra Łukaszenki. A co z nim? Nadal walczy. I wciąż przegrywa.

Wybory prezydenckie 2006 r. znowu przegrała opozycja. Lidzija Jarmoszyna kolejny raz ogłosiła zwycięstwo Łukaszenki. Jednak tym razem na centralny plac Mińska na apel Alaksandra Milinkiewicza wyszło tysiące ludzi. Było miasteczko namiotowe, zalążek oporu, które po trzech dniach zostało brutalnie rozpędzone przez specnaz. Po wyborach znów wróciła szara codzienność. A do tego Matrix Łukaszenki — inwigilacja, ciągłe zatrzymania, niemożliwość prowadzenia normalnej działalności politycznej, dyskredytacja i opluwanie opozycji w reżimowych mediach.

— Chciałem wyjechać, nawet wyjechałem. Dostałem stypendium w Polsce. Mogłem zostać, ale tęsknota za ojczyzną wzięła górę. Więc wróciłem — mówi.

Ostatnio zajmował się reklamą w internecie: — To było ciekawe doświadczenie. Firma rozpracowuje strategię reklamową jakiegoś produktu i jej pracownicy na dwie zmiany piszą komentarze wychwalające ten produkt na różnych forach internetowych i w mediach społecznościowych — opowiada Maks.

Przed wyborami parlamentarnymi do firmy przyszła milicja i skonfiskowała wszystkie komputery. Zapewne uznali, że kilkanaście osób, które zawodowo prowadzą reklamę w internecie, może być zagrożeniem dla zaplanowanego przez władze przebiegu kampanii wyborczej, zwłaszcza że wśród nich jest Maks, dobrze już znany białoruskim służbom specjalnym.

Mimo lat poniewierki, ciągłych przegranych i wyraźnego kryzysu w opozycji Maks wcale nie stracił nadziei. — Dziś znaleźć zwolennika Łukaszenki wcale nie jest łatwo. W trakcie wszystkich tych lat pracy na budowach, robienia remontów i tak dalej wyszedłem z opozycyjnego getta. Miałem kontakt z tak zwanymi zwykłymi ludźmi. Oni wcale nie przepadają za Łukaszenką. Nie lubią go, są nim zmęczeni. Problem w tym, że my, czyli opozycja, nie zdołaliśmy stworzyć jakiejś pozytywnej propozycji dla nich i przebić się do społeczeństwa — uważa Maks.

Ma na to kilka przykładów. Kiedyś po wyjściu z domu, w przededniu jednej z ulicznych akcji organizowanych przez opozycję, został poturbowany przez tzw. nieznanych sprawców. — Grozili mi, że jeśli pójdę na akcję, to oberwę. Byli ubrani po cywilnemu, ale nie miałem wątpliwości, kto to jest. No i po paru latach spotkałem jednego z nich na meczu hokejowym. Wcześniej służył w wojskach wewnętrznych, później się zwolnił i zaczął zarabiać na życie, robiąc remonty mieszkań. Powiedział mi: „Wiesz, wtedy to ty miałeś rację” — opowiada Maks.

By rodzice Maksa przejrzeli na oczy, potrzebny był kryzys gospodarczy. Wiosną 2011 r. gospodarka gwałtownie się załamała. Władze musiały zdewaluować białoruskiego rubla — w rezultacie kurs dolara wzrósł o 187%, a inflacja w ciągu roku sięgnęła ponad 100%. Dla białoruskiego społeczeństwa to było szokiem.

— Mówiłem rodzicom, że to wkrótce runie, że przed wyborami prezydenckimi władze w celach politycznych zwiększały pensje, dodrukowywały pieniądze. I faktycznie, to była finansowa piramida. Kiedy moja prognoza się sprawdziła, zrobiło to na nich wrażenie. Dziś jak większość społeczeństwa są zmęczeni tym, że ceny rosną, a poziom życia spada — mówi.

A Maks? Maks nadal co wtorek chodzi na partyjne zebrania, nadal jest wiernym „żołnierzem partii”. Czy jest szczęśliwy? — Ja mało do szczęścia potrzebuję. Jest słoneczny dzień, wczoraj nasi wygrali w hokeja z Łotwą. Więc jestem szczęśliwy. Łukę albo zrzucimy, albo wcześniej czy później sam wykorkuje. Wszystko będzie dobrze! — mówi.

(...)

DJ: trzeba się dostosować

Z Saszą spotykamy się w niewielkim klubie Kuba, który mieści się przy jednej z wąskich uliczek starej części Grodna. Mimo ideologicznej nazwy właściciele klubu raczej z przymrużeniem oka traktują kubańską rewolucję. Ściany lokalu zdobi m.in. stylizowana na Che Guevarę Myszka Miki. Są tu serwetki z czerwoną gwiazdą, a toaleta jest oblepiona tapetami z hiszpańskojęzycznych gazet, gdzie m.in. widać zdjęcie dumnego Fidela. Jest więc rewolucyjnie, ale to nie jest rewolucja na serio.

Kiedy razem wchodzimy do klubu, Sasza po kolei wita się niemal z wszystkimi klientami, którzy w to gorące popołudnie sączą w Kubie chłodne piwo. Sasza to popularny DJ, więc dla bywalców grodzieńskich klubów jest jeżeli nie gwiazdą, to przynajmniej kimś znanym.

Ma 24 lata, karierę muzyczną rozpoczął, mając 17 lat. — Odkąd pamiętam, interesowała mnie muzyka. Chodziłem do klubów, słuchałem. Poznałem kilku DJ-ów. Pomyślałem, że też chcę to robić co oni. Więc sprzedałem system akustyczny, na który wcześniej zbierałem, komórkę, pomogli mi rodzice i kupiłem sprzęt potrzebny do miksowania muzyki — przywieźli mi go z Polski. Kosztował około 700 dolarów. To kupa pieniędzy dla siedemnastolatka. Ale bardzo tego chciałem. No i zacząłem zabawę — wspomina.

Ta decyzja przesądziła o jego dalszych losach. Na początku całymi dniami grał w domu, miksował muzykę, łączył rytmy… Po roku jako DJ pracował już w swoim pierwszym klubie. Po sześciu latach jest znanym w Grodnie DJ-em i żyje z muzyki. Gra co wieczór w nocnym klubie Alfacentaura. Jego dzień (a właściwie noc) pracy zaczyna się o 22 i trwa czasem do szóstej nad ranem. Jeżeli klientów jest mało, klub można zamknąć wcześniej.

Alfacentaura to demokratyczny klub. Określenie „demokratyczny” nie ma nic wspólnego z polityką, znaczy tyle, że ceny w klubie są niewysokie. Klienci lokalu to przeważnie młodzież. — Od 18 do 28 lat. Zdarza się, że przychodzi ktoś starszy, ale przeważnie bawi się u nas sama młodzież — mówi Sasza.

Dlatego ceny w porównaniu z innymi miejscami są niższe. Jednak chodzenie do klubów nie należy do tanich rozrywek. Wejściówka, dwa koktajle, no i powrót do domu taksówką (w nocy nie kursują środki miejskiego transportu) — tym samym noc spędzona w Alfacentaurze kosztuje ok. 150 tys. – 200 tys. białoruskich rubli (to jakieś 20 dolarów). Dla młodego człowieka jest to spory wydatek.

— Skąd biorą pieniądze? Wiadomo, od rodziców. Jednak teraz jest krucho. Po 2011 roku ludzie zaczęli mniej zarabiać. Jest kryzys, więc oszczędzają. Pierwsze, z czego rezygnują, to rozrywka — opowiada Sasza.

Dużo spośród tych, którzy wcześniej byli stałymi klubowiczami, teraz zniknęło. Niektórzy chodzą do klubu raz na miesiąc, jeszcze inni wcześniej pili whiskey, a teraz przeszli na wódkę. Klub mniej zarabia, Sasza też odpowiednio mniej dostaje. Cóż, podobnymi regułami rządzi się każdy biznes. Jednak o ile na Zachodzie jest duża konkurencja w dziedzinie rozrywki, nocne kluby zaciekle walczą o publiczność i prześcigają się w pomysłach, które mają przyciągnąć klientów, o tyle na Białorusi, owszem, konkurencja też bywa, jednak to wcale nie ona jest główną przyczyną bólu głowy białoruskiej branży rozrywkowej.

— W Grodnie jest cztery, pięć klubów, które zapraszają DJ-ów. DJ-ów jest dużo. Mówi się tak: na każdej klatce jest facet, który się uważa za DJ-a. Ale zawodowo zajmuje się tym, powiedzmy, ze dwadzieścia osób — opowiada Sasza.

Dlatego konkurencja wcale nie jest największym problemem białoruskiego świata rozrywki. Tu się walczy z innymi demonami. Najbardziej nieprzyjemny jest stały kontakt z biurokracją. — To jest u nas porąbane. Na przykład po graniu jakieś papierki musisz powypełniać. Na Zachodzie czy w Rosji jest tak: zagrałeś, dostałeś zarobioną kasę i po sprawie. U nas zdarza się, że musisz siedzieć jeszcze jakiś czas w klubie, gdyż jesteś pracownikiem, musisz spędzić tu określony czas pracy. Są też inne dziwne rzeczy. Na przykład kiedyś władza wprowadziła obowiązek, że 75 procent muzyki granej w klubie musi stanowić twórczość białoruskich wykonawców. A to przecież obciach. Ja to zawsze ignorowałem. Nigdy tego nie sprawdzono, ale gdyby przyszli z kontrolą, to byłby problem — mówi Sasza.

Albo jeszcze jeden komunistyczny wymysł. Program, który będziesz grał, trzeba wcześniej zatwierdzić w miejscowym dziale ideologii. To urzędnicy mają zadecydować, czy rozpowszechniane przez artystów treści nadają się do publicznego odtwarzania, czy nie są one szkodliwe dla białoruskiego społeczeństwa. A przecież DJ w dużej mierze improwizuje, mieszając różne piosenki, style i rytmy, więc nawet tego samego utworu Sasza nigdy nie zagra dwa razy tak samo. Jak więc ma uzgadniać treść programu z urzędnikami?

— Coś tam im pisałem, po prostu po to, by się odczepili, a grałem dalej jak dotąd, czyli pełna improwizacja. Jakoś nikt z nich nigdy się tym nie zainteresował, widocznie też traktowali to jako formalność — wyznaje.

Od polityki Sasza trzyma się daleko. Na Białorusi każdy wie, że polityka oznacza problemy. A Sasza woli unikać problemów. — Są zespoły, których utworów nie warto wykorzystywać. Na przykład Lapis Trubieckoj. Dużo jest różnych ograniczeń. Jednak podział nie jest wyraźny. Jest duża szara strefa, która mieści się pomiędzy „można” i „nie można”. Właśnie w tej szarej strefie jest też to, co się dzieje w nocnym klubie — tłumaczy.

Nocny klub to przecież nie tylko muzyka, to także alkohol, no i seks. Alfacentaura nie jest wyjątkiem. Dziewczyny w krótkich spódniczkach, młodzi ludzie otępieni alkoholem, głośna muzyka. Często atmosfera jest jeszcze bardziej podgrzewana przez specjalnie wynajęte przez klub striptizerki. Czasem aż trudno uwierzyć, że to wszystko odbywa się na Białorusi, gdzie rządzi autorytarny reżim, który ma konserwatywne podejście do spraw obyczajowych.

— Wstęp do klubu jest tylko dla osób pełnoletnich. Więc wszyscy są dorośli. Na Zachodzie czy w Rosji już nikogo nie zdziwi zaproszenie striptizerki. U nas też się to robi. Czasem. Ale wiemy, że to się może źle skończyć dla klubu — mówi Sasza.

W internecie można znaleźć dziesiątki zdjęć z grodzieńskich klubów z zawodowymi bądź amatorskimi striptizerkami. Rozebrane, polewające się pianą, wciągające w tę zabawę rozluźnioną alkoholem publiczność…

— Rzeczywiście tak jest. Problem pojawia się tylko wtedy, kiedy ktoś z urzędników zwróci na to uwagę. Jednak dopóki ich to nie obchodzi, wszystko jest OK — twierdzi Sasza.

Jako przykład opowiada historię występu w Mińsku gwiazdy porno — przyjechała Katya Sambuca. Dwudziestodwuletnia królowa rosyjskiego porno miała w 2011 r. występ w Mińsku, w klubie Broadway. Katya pokazała Białorusinom wszystko, czego się można spodziewać po aktorce porno. Występowała solo i z koleżanką, dziewczyny miały wibratory… I chociaż cały Mińsk był oblepiony reklamami „koncertu” Sambuki, nikt z białoruskich urzędników w żaden sposób na to nie zareagował i nie zabronił tego występu. W końcu wszystko odbywało się w nocnym klubie…

— Katya Sambuca wystąpiła, dużo było potem o tym w prasie, no i dopiero wtedy zauważyli to urzędnicy… A jeżeli oni coś zauważają, to wiadomo, że nic dobrego z tego nie wyniknie. Klub zamknięto. To był koniec tego biznesu — mówi Sasza.

Ta historia według niego dobrze pokazuje stosunek władzy do tego, co się dzieje w nocnych klubach. Nie zwraca się na to uwagi do czasu, aż informacja pojawi się gdzieś w prasie. No i wtedy dopiero następuje reakcja.

— To jest jakieś kołtuństwo. Dwulicowość. Pamiętam przypadek, że na jednym z afiszy reklamujących koncert DJ-ów w naszym klubie znalazła się modelka w stroju kąpielowym. Kiedy mieliśmy wywiesić te niewinne w sumie afisze, w mieście wybuchła straszna awantura. Stanęło na tym, że miejskie władze zabroniły rozwieszać ten plakat, jako deprawujący białoruską młodzież — opowiada Sasza.

Władza chce więc decydować, gdzie masz chodzić, jakiej muzyki słuchać, co oglądać… Takie zachowanie denerwuje Saszę, ale jego stosunek do władz można porównać do stosunku, jaki się ma do złej pogody. Nie podoba się, owszem, ale zmienić tego nie można, zostaje tylko przeczekać.

— Każdy ma wybór. Dostosować się, walczyć albo wyjechać. Walczyć chce niewielu. Bo za to może cię spotkać więzienie. Co to jest więzienie, każdy rozumie i nikt tam nie chce iść. Więc wyjechać? Tak, niektórzy się na to decydują. Ale weźmy mnie. Mógłbym wyjechać na Zachód, ale kim bym tam był? Zamiatałbym ulice w Holandii. Owszem, zarabiałbym więcej niż tu, ale przecież ja nie chcę zamiatać ulic, chcę być DJ-em! Dlatego zostaję, ale przez to muszę się dostosować do tego, co tu się odbywa — tłumaczy.

Sasza nie wierzy w możliwość szybkich zmian na Białorusi: — Rządzą nami mentalni Sowieci, ale kiedyś to się zmieni. Przecież oni wszyscy po prostu poumierają, a młodzież jest już inna… Ale niestety nie będzie to za mojego życia — smutnie stwierdza. I dodaje: — Jeszcze kiedy uczyłem się w szkole, zapisano mnie do BRSM-u . Niby było to dobrowolne, ale każdy wiedział, że jeśli się nie zapisze, to będzie miał same problemy. Więc byłem w BRSM-ie. Ganiano nas na różne wiece, dawano flagi czerwono-zielone, kazano głosić hasła „Za Białoruś”. Mam do dzisiaj na to wszystko alergię.

Czy jest szczęśliwy? — Tak, mimo wszystko tak. Zajmuję się tym, co lubię, przy tym dobrze się bawię, a gdybym chciał zrobić show moich marzeń, to mogę zorganizować zamkniętą imprezę, tylko dla swoich, gdzie wszystko będzie tak, jak ja chcę — odpowiada.

Okładka książkiOkładka książkiFoto: Materiały prasowe
  • Nakładem wydawnictwa Helion, w marce Editio ukazała się długo oczekiwana książka „System Białoruś” Andrzeja Poczobuta – dziennikarza, publicysty i blogera, a także działacza mniejszości polskiej na Białorusi. Powyższy fragment publikujemy dzięki uprzejmości wydawnictwa.
Autor:
Źródło: Wydawnictwo Helion