wtorek, 5 kwietnia 2011

Tragedia Igora Janke (1997)


Igor, żona Bogna z synem Antkiem (lat 7), a Franek (lat 9) wyjechał na narty - to jego druga rodzina. Pierwsza zginęła w katastrofie.

http://pl.wikipedia.org/wiki/Igor_Janke
http://jankepost.salon24.pl/posts/0,1,wszystkie

Religia.tv Ludzie na walizkach - odc. 7
Igor Janke, dziennikarz i publicysta, który w wypadku drogowym 12 lat temu stracił - jak sam mówi - wszystko. - Straciłem żonę i dziecko. Nasz synek miał wtedy trzy lata. Byliśmy małżeństwem od trzech lat. I to był taki najlepszy moment naszego związku. To był związek, który zaczął kwitnąć - mówi dziennikarz.

http://www.onet.tv/ludzie-na-walizkach-odc-7,5638685,3,klip.html#m=5638685,c=3


Grzegorz Sroczyński, Duży Format, 2010-02-08

Ludzie, którzy pomagali mi wcześniej płakać, teraz przyszli się cieszyć

O nie, stary, nic po cichu
Igora Janke poznałem w połowie lat 90. w "Życiu Warszawy". Pisał fajne reportaże, był o kilka lat starszy. Jego żona Dagmara też coś pisywała, kilka razy widziałem ich w redakcji z synkiem. We wrześniu 1997 roku Dagmara i trzyletni Szymon zginęli w wypadku. W środowisku dziennikarskim wszyscy rozmawialiśmy o tej tragedii. Nie poszedłem wtedy na pogrzeb, nie zadzwoniłem nawet do Igora. Do dziś nie wiem, dlaczego. Pewnie ze strachu. Pamiętam, że po pogrzebie ktoś powiedział w redakcji: "Igora teraz trudno poznać".

Szczegóły poznałem wiele lat później. Igor i Dagmara kończyli budowę domu pod Warszawą. Tego dnia umówili się, żeby razem sprawdzić kolory farb na ścianach. Zgromadzili masę próbek, bo wszystko miało być kolorowe. Igor jechał z Warszawy. Dagmara z trzyletnim Szymkiem z wynajmowanego domku w Zalesiu na rowerach. Nie dojechali. Igor długo czekał, w końcu wrócił do Warszawy. Komórek jeszcze było mało. Po drodze - blokada, dużo policji, karetka. Zatrzymał się, podszedł do policjanta. "Tak, kobieta z dzieckiem". "Tak, na rowerach". 12 lat później poprosiłem Igora o rozmowę.

Powinienem wtedy zadzwonić?

Mogłeś. Potrzebowałem tych telefonów, potrzebowałem znajomych. Na szczęście znalazły się dziesiątki osób, które pomagały mi przeżyć.

Pamiętasz dzień po?

Siedzę w szpitalu przy łóżku Dagmary. Żyła jeszcze dwa dni, nie odzyskała przytomności. Ciągle do niej mówiłem, żegnałem się. Wierzę, że słyszała. Ten czas przed wypadkiem to był najlepszy moment naszego związku. Wtedy właśnie mocno poczuliśmy, jak bardzo chcemy być razem. Wyjechała na kilka miesięcy na stypendium. Kiedy wróciła, powiedziałem: "Już nigdy nie wypuszczę cię na tak długo". Ten wyjazd nieprawdopodobnie ją rozwinął, zaczęła świetnie pisać. "Dialog" zamówił u niej cykl dziesięciu tekstów, zdążyła napisać cztery. Dostała propozycję tłumaczenia Umberto Eco. Podjęliśmy decyzję o drugim dziecku, dwa tygodnie przed wypadkiem myśleliśmy, że jest w ciąży.

Co było potem?

Tułałem się po znajomych, nie potrafiłem wrócić do mieszkania, które wynajmowaliśmy. Wszystkie rzeczy wywieźli z niego znajomi. Intensywnie walczyłem, żeby przetrwać. Pamiętam ważną chwilę. Stoję na balkonie, gdzieś tam na wysokim piętrze. Z pokoju wychyla się Doman Nowakowski, kolega ze studiów: "Igor, chcesz żyć? Myślisz o samobójstwie?". Wtedy po raz pierwszy postawiłem sobie to pytanie. Zrozumiałem: tak, chcę żyć. Zacząłem działać instynktownie. Jak zwierzę, które ucieka przed śmiercią. Wynająłem mieszkanie. Pierwsze postanowienie - nie pić. Przynajmniej na początku. Kolejne - utrzymywać idealny porządek. Dagmara lubiła porządek, ja zawsze byłem bałaganiarzem. Sprzątałem, układałem rzeczy. Zacząłem się gimnastykować.

Chciałeś być sam?

Nie. Nie mogłem być sam, bałem się samotności. Przez miesiąc mieszkał ze mną mój kumpel Krzyś Leski. Oddał mi miesiąc swojego życia. Będę mu zawsze to pamiętał. Myślę, że było ze sto osób, które się mną zajmowały. Dzwonili, zapraszali. Albo się wpraszali. I dobrze. Zaliczałem wtedy wszystkie imprezy. Piłem wino, którego wcześniej nie lubiłem. I bez przerwy gadałem o Dagmarze i Szymonku. O śmierci. O sprawach ostatecznych. Katowałem przyjaciół wszystkimi możliwymi piosenkami o śmierci.

Płakałeś?

Tak. Dużo.

Pamiętam: idę po placu Konstytucji i ryczę jak bóbr. Jeździłem samochodem, wyłem i puszczałem głośną muzykę. Potem przyszedł czas, że w tygodniu byłem w stanie się kontrolować, normalnie funkcjonować w pracy. A wyłem w weekendy.

Nowy związek?

To było parę krótkich związków, byłem mocno rozchwiany emocjonalnie. Rok po tym wszystkim pojechałem z dziewczyną na wakacje do Hiszpanii. "Słuchaj, za tym zakrętem muszę się na chwilę zatrzymać". Tak jakbym chciał się wysikać. Wchodziłem do rowu, przez pięć minut ryczałem i mogłem jechać dalej. Taka potrzeba, niemal fizjologiczna.

Kiedy przestałeś płakać?

Po raz pierwszy poczułem ulgę, kiedy zdałem sobie sprawę, że ich już nic nie boli. Im nic już nie jest. Jest im dobrze. Zmarły nie cierpi, to my cierpimy. Ważna była rozmowa z ojcem Jackiem Salijem. Powiedział: "Masz prawo mieć nową rodzinę, masz prawo wypełniać tę pustkę. Pan Bóg wcale nie chce, żebyś rwał włosy z głowy, twoim zadaniem jest żyć".

Czegoś się nauczyłeś?

Dowiedziałem się o sobie, że jestem silny. Chyba jestem trochę dojrzalszy. Sądzę, że umiem oddzielić rzeczy ważne od nieważnych. Nauczyłem się nie przejmować pierdołami. Mam duży kredyt. Czy to kłopot? To tylko kredyt. Trzeba go tylko spłacać, a nie denerwować się nim. Nie dam rady, stracę pracę? To znajdę inną. Nauczyłem się, że problemy nie są od tego, by się nimi zamartwiać, ale by je rozwiązywać. Stałem się lepszym menedżerem życia.

Przejmować się mogę zdrowiem i życiem najbliższych. Tym, by mieć dobrą rodzinę. Byśmy umieli dobrze żyć. Byśmy dobrze wychowali synów. To jest ważne

Doświadczyłem rzeczy ostatecznych, ale stał się cud - dostałem nowe życie, odbudowałem się. Powinienem być lepszy, robić coś dla ludzi. A nic, cholera, jeszcze nie zrobiłem. Nawet krwi nie oddałem. W tym roku zabieram się za dobre rzeczy. Takie sobie zrobiłem postawienie w Boże Narodzenie.

A zemsta? Był proces tego kierowcy?

Kompletnie mnie to nie interesowało. Nawet nie wiem dokładnie, jak ten wypadek wyglądał. Z dziesięć razy mi to opowiadano, a ja do dziś tego nie wiem. Był proces. Nie chciałem chodzić, mój tata załatwił, że będzie mnie zastępował. Bardzo mu jestem za to wdzięczny. Musiałem być tylko na ostatniej rozprawie. Stał tam ten facet. Zastanawiałem się, co powinienem zrobić. "Zabić go? Walnąć z główki?". Przed sędzią zaczął stękać: że kara za wysoka, że potrzebuje prawa jazdy do pracy. "Chyba pan zwariował - mówię - niech się pan nie odzywa". Nie pamiętam, jaki zapadł wyrok.

Przychodzi do ciebie przyjaciel, który doświadczył podobnej tragedii. Co mu radzisz?

Żeby nie wstydził się swoich emocji. Przeżywał żałobę tak, jak ją czuje. Chcesz chodzić na czarno - to chodź. Nie chcesz - to nie, ubieraj się kolorowo. Nie musisz robić rzeczy, których oczekuje od ciebie otoczenie. Znajdź swój sposób i nie wstydź się tego. Jedni chcą się odgrodzić, zamknąć. Inni - jak ja - potrzebują masy ludzi dookoła.

Druga rada: pamiętaj, że z każdej trudnej sytuacji jest dobre wyjście. Próbuj. Nie uda się za pierwszym razem, to uda się za drugim, czwartym albo szóstym. Trzeba próbować, przeć, iść.

Kiedy założyłeś nową rodzinę?

Szybko. Po trzech latach. Poznałem Bognę w pracy. Nie mieliśmy kasy, myślałem, że drugie małżeństwo to nie wypada, więc planowaliśmy wziąć cichy, skromny ślub. Ale znajomi nie pozwolili. "O nie, stary, nic po cichu. Wielką fetę masz zrobić, będą wielkie dzwony". No i pożyczyli nam pieniądze. Zrobiliśmy wesele na sto osób w pałacyku ASP w Dłużewie. Ludzie, którzy pomagali mi wcześniej płakać, teraz przyszli się cieszyć. Stała bardzo długa kolejka z życzeniami. Jeden z nich powiedział mi potem: "To była najbardziej radosna kolejka, w jakiej stałem". Ślubu udzielił nam ojciec Salij. Poszedłem do niego: "Zadane wykonane, rodzina założona, ale ksiądz musi ponieść konsekwencje". I dać nam ślub, choć dominikanie tego zwykle nie robią. No i się zgodził. Potem był jeden bardzo ważny moment. Dostaliśmy masę kwiatów. Co z nimi zrobić? I wtedy Bogna, moja nowa żona, powiedziała: "Zawieźmy je na grób". Ona postanowiła, by zawieźć kwiaty, które dostaliśmy z okazji naszego ślubu, na grób mojej poprzedniej rodziny. Zrobiła wielką rzecz. To miało wielkie konsekwencje. A potem pojechaliśmy w miesięczną cudowną podróż poślubną. Wszystko jak trzeba.

Mamy z Bogną dwóch chłopaków, Franka i Antka, i od początku mówimy im, co się wydarzyło. Że mieli brata Szymona, którego nie poznali. I jesteśmy normalną, szczęśliwą rodziną.

3 komentarze:

Anonimowy pisze...

Moj Boże

Anonimowy pisze...

Wszystkiego dobrego Panie Igorze.

Anonimowy pisze...

Jesteś dobrym człowiekiem Igorku.Byłeś najlepszym zięciem. Zasługujesz na szczęście.