31.07.2012 , aktualizacja: 31.07.2012 07:40
Zdobyli wspólnie 1/3 polskich medali letnich igrzysk olimpijskich. W przeszłości bokserzy, zapaśnicy i judocy byli gwiazdami, dziś trudno wymienić nazwiska zawodników, którzy na chwałę kraju biją się w Londynie. Jeszcze trudniej uwierzyć, że nawiążą do dawnych sukcesów
- Wszystko migotało mi przed oczami. Chwilami zamiast twarzy rywala widziałem czarną plamę - mówi Andrzej Wroński o walce z Hectorem Milianem na igrzyskach w Atlancie. W 1996 roku i Polak, i Kubańczyk, robili wszystko, by awansować do finału i po raz drugi wywalczyć tytuł mistrza olimpijskiego w zapasach. W kategorii do 100 kg Wroński najlepszy był w Seulu, w 1988 roku, a Milian triumfował cztery lata później w Barcelonie. W Atlancie to Kubańczyk musiał obejść się smakiem. Po morderczej walce przegrał 0:2, po czym stwierdził, że na Wrońskiego nie było sposobu.
W czterech walkach nasz mistrz nie stracił punktu! Po finałowym zwycięstwie nad Siergiejem Lisztwanem z Białorusi Wroński skoczył salto. A my skakaliśmy z radości także za sprawą jego kolegów. Z Atlanty zapaśnicy przywieźli w sumie aż pięć medali, w tym trzy złote (poza Wrońskim mistrzami zostali Ryszard Wolny i Włodzimierz Zawadzki). Dwa krążki dorzucili judocy (m.in. złoty Pawła Nastuli) i Polska z 17 medalami w dorobku, w tym siedmioma złotymi zajęła w klasyfikacji medalowej znakomite, 11. miejsce. Dziś to marzenie. A to między innymi za sprawą słabej postawy zapaśników, judoków i bokserów, którzy z Sydney (2000 rok) i Aten (2004) wrócili z pustymi rękami, a w Pekinie (2008 rok) zdobyli tylko brąz dzięki Agnieszce Wieszczek. Tej samej, która nie zdołała zakwalifikować się do kadry na Londyn.
Zapasy leżą na łopatkach?
- Kiedyś pod patronatami kopalni i innych zakładów działały kluby, które w grupach seniorów miały po 20 zapaśników. Były też kluby wojskowe. Dziś został jeden Śląsk Wrocław z 15-tką seniorów. Inne drużyny mają po jednym, góra dwóch. Dlatego nie dziw, że w reprezentacji nie mamy tylu dobrych zawodników, co dawniej - mówi Wroński.
Były mistrz obecnie jest wiceprezesem Polskiego Związku Zapaśniczego. Kryzysu swojej dyscypliny jest świadomy, ale nie dramatyzuje. - Kiedy startowałem, na igrzyskach było 10 kategorii wagowych, teraz jest tylko siedem. Poza tym kiedyś wystarczyło pokonać jednego, mocnego zawodnika ze Związku Radzieckiego. Po rozpadzie przybyło wielu groźnych rywali z krajów byłego ZSRR. Konkurencja większa - tłumaczy Wroński.
Czy to znaczy, że nasza czwórka na Londyn nie ma szans na sukces? - Liczymy, że nie będzie źle. Naszą największą nadzieją jest Damian Janikowski. Młody, w czerwcu skończy 23 lata. Jest już wicemistrzem świata i Europy w kategorii do 84 kg - mówi Wroński. Obok Janikowskiego jedynym polskim zapaśnikiem w Londynie będzie Łukasz Banak. - Wystąpi w kategorii do 120 kg i prawdę mówiąc zrobił nam niespodziankę samą kwalifikacją. O medal będzie mu trudno, ale miejsce punktowane jest w zasięgu - tłumaczy prezes.
Takimi pozycjami zadowolić podobno nie zamierzają się Iwona Matkowska i Monika Michalik. Pierwsza to tegoroczna mistrzyni Europy w kategorii 51 kg, druga, o 12 kg cięższa, na tej samej imprezie w Belgradzie zdobyła brąz. - Moim zdaniem obie mają ogromne szanse na medale. Z Moniką długo trenowałam, byłam jej sparingpartnerką. Iwona też jest w formie, w jakiej nie widziałam jej od lat - przekonuje Wieszczek.
- Matkowska jako mistrzyni Europy i dziewczyna, która olimpijską kwalifikację zdobyła już na pierwszym turnieju, wygrywając go, w Londynie na pewno wystartuje z wiarą w siebie. Michalik w przeszłości trzy razy wygrywała mistrzostwa Europy, ale ostatnio wiodło jej się gorzej. Jednak przy sprzyjającym losowaniu i ona jest w stanie walczyć o medal - przekonuje Wroński. - Obiecać sukcesów nie możemy, ale na pewno nie jest tak źle, żebyśmy nie byli w stanie ich osiągnąć - podsumowuje prezes.
Boks znokautowany
Tego samego nie da się powiedzieć o boksie. Chociaż - Co proszę? W boksie źle się dzieje? My chyba żyjemy w innych światach - atakuje Jerzy Rybicki. Legenda polskiego pięściarstwa, dziś prezes Polskiego Związku Bokserskiego. W 1976 roku, na igrzyskach w Montrealu, Rybicki zdobył ostatni, ósmy złoty medal olimpijski dla polskiego boksu. Cztery lata później, w Moskwie, wywalczył brąz. Dziś broni dyscypliny, mimo że ta na krążek najcenniejszych zawodów czeka już 20 lat. Skalę kryzysu naszej "szermierki na pięści" najlepiej obrazuje fakt, że w Londynie - po raz pierwszy w historii - w reprezentacji olimpijskiej nie znalazł się pięściarz. Honoru dyscypliny bronić będzie Karolina Michalczuk. I właśnie kobietami zasłania się prezes. - Jeżeli na mistrzostwach świata zdobywa się dwa srebrne medale i jeden brązowy, to taki wynik trzeba docenić. Przecież to jest wielki sukces polskiego boksu - przekonuje.
Niestety, prawda jest taka, że wielkie sukcesy to coraz bardziej odległa przeszłość. Dwa złote medale olimpijskie Jerzego Kuleja, złoto i srebro Józefa Grudnia, wreszcie złoto i brąz Rybickiego - to wszystko działo się dawno temu. W XX wieku bokserzy zdobyli aż 43 olimpijskie medale dla kraju. Więcej - 52 - w historii igrzysk wybiegali i wyskakali dla Polski tylko lekkoatleci (z 262 olimpijskich medali naszych sportowców zajmujący trzecie miejsce w tym zestawieniu zapaśnicy zdobyli 24, a będący na ósmej pozycji judocy - osiem).
- Oczywiście, że ja też chciałbym widzieć pięściarzy w Londynie. Gdybyśmy mieli ze dwie nominacje, byłbym dumny - mówi Rybicki. - Ale to nie jest proste. Rządzi sędziowska mafia, więc walki trudno wygrać, a na dziką kartę jest wielu chętnych i szczerze mówiąc nie wiem czy za ich przyznawaniem nie kryją się jakieś pieniądze - dodaje prezes.
Przy pieniądzach Rybicki zatrzymuje się na dłużej. - Seniorom nie płaci się kadrowego, nie mają też stypendium. Kiedyś wszyscy najlepsi byli zatrudnieni na etatach, a ich jedynym zajęciem było trenowanie. Teraz bokserzy muszą pracować, by utrzymać rodziny i nie chcą jeździć na obozy, bo to im się nie opłaca - mówi prezes. I dodaje: - Kiedy pierwszy raz pojechałem z kadrą do NRD, była to dla mnie wielka sprawa. Dziś każdy może jechać, gdzie mu się podoba. Pewnie też dlatego niedawno żaden zawodnik nie chciał jechać na turniej na Białoruś. Takie wartości jak orzełek już nie wystarczą. Dziś każdy oczekuje pieniędzy, a one są w boksie zawodowym. My ich nie damy, bo nie stać nas nawet na normalne prowadzenie treningów. Powinniśmy mieć dobry kontakt z medycyną, najlepsze odżywki, zawodnicy powinni być cały czas monitorowani i dostawać wszystko, czego im potrzeba. A my działamy na nosa i dajemy tylko to, co mamy.
Więcej chciałby mieć także Polski Związek Judo. - Mieliśmy pecha na igrzyskach w Atenach, bo tam blisko medalu był Robert Krawczyk [miejsce w finale i pewne srebro stracił w ostatniej sekundzie półfinału], ale go nie zdobył. Zaczęto więc obniżać nam budżet, z roku na rok dostajemy coraz mniej. Jeszcze przed igrzyskami w Pekinie budżet sięgał sześciu milionów złotych, a teraz mamy 2,8 mln. Łatamy dziury, jak możemy. W tym roku pieniądze skierowaliśmy na przygotowania olimpijskie, a grupy młodzieżowe zostały bez grosza - mówi prezes związku, Wiesław Błach.
Mistrz Europy z 1987 roku, uważa, że jego dyscyplina i tak ma się lepiej niż boks i zapasy. - Do Londynu wysłaliśmy szóstkę zawodników, a w męskich kategoriach wagowych mieliśmy nawet zdublowane kwalifikacje. Dzięki temu po kontuzji Tomasza Kowalskiego jego miejsce zajął Paweł Zagrodnik - tłumaczy Błach.
W Kowalskim, który uległ wypadkowi motocyklowemu, największe nadzieje pokładało całe środowisko. - Szkoda chłopaka. Zachował się nierozsądnie wsiadając na motor. On naprawdę miał szanse na medal - mówi Nastula.
Mistrz olimpijski, dwukrotny mistrz świata i trzykrotny złoty medalista mistrzostw Europy, do niedawna największe nadzieje pokładał w starcie Janusza Wojnarowicza. - Pod nieobecność Kowalskiego to w kategorii ciężkiej (powyżej 100 kg) powinniśmy szukać szansy - oceniał Nastula, z którym zgadzał się Błach. - Wojnarowicz to aktualny brązowy medalista mistrzostw Europy. Z tych zawodów w zasadzie co roku przywozi medal i ma ich już sześć. Jest doświadczony, wierzę, że wreszcie krążek zdobędzie też na igrzyskach - mówił prezes. Wtedy jeszcze ani on, ani Nastula nie wiedzieli, że Wojnarowicz już w pierwszej rundzie zmierzy się z absolutnym faworytem, Francuzem Teddym Rinerem, który wygrał trzy ostatnie edycje mistrzostw świata.
Błach medalu wypatruje, bo jest przekonany, że pierwszy taki sukces od 1996 roku, bardzo pomógłby federacji. - Po jego zdobyciu wskoczylibyśmy do tzw. pierwszej grupy finansowania i dostawalibyśmy z ministerstwa sportu więcej. Teraz jesteśmy w drugiej grupie, w której znajdują się dyscypliny z punktowanymi miejscami z ostatnich igrzysk. W trzeciej grupie są ci, co nie mieli nic - tłumaczy Błach.
To już nie wróci
- Kasa to nie wszystko. Teraz po prostu jest inaczej niż w czasach moich czy Waldka Legienia. My mieliśmy inne motywacje niż dzisiejsza młodzież. W klubie obserwuję, jak to wygląda. Rodzice nie przyprowadzają na judo dzieciaków po to, by kiedyś zostały mistrzami, tylko po to, żeby się poruszały, by były zdrowsze. A te dzieciaki mają duży wybór i za chwilę chcą spróbować czegoś innego. Mało kto decyduje się rozpocząć przygodę z prawdziwym, wyczynowym sportem - mówi Nastula.
Innych, niedostępnych kiedyś rzeczy, próbują nie tylko młodzi. W ubiegłym roku Nastula i Wroński zmierzyli się w walce na zasadach MMA (wygrał Nastula). - To normalne, że ludzi różne rzeczy pociągają. Poza tym sportowcem nie jest się przez całe życie, a zarobić trzeba - mówi Wroński, który wie, że MMA ciągnie też Janikowskiego. - Siłą przy zapasach nie zatrzyma go nikt. Ale jeśli w Londynie zdobędzie medal, to sądzę, że na pewno nie będzie już myślał o MMA. Wtedy odczuje, jakim szacunkiem kibice darzą medalistów olimpijskich, zrozumie, co naprawdę jest sukcesem i jego stosunek do tamtych walk się zmieni - twierdzi Wroński.
- Zmieniła się na pewno sytuacja w sporcie - zauważa Błach. - Kiedyś w klubach były etaty dla trenerów, a dziś ci ludzie muszą mieć inne zajęcia, bo w klubach pracują tylko dodatkowo. Kiedyś mogli w stu procentach poświęcić się zawodnikom, dziś, nie mając dobrego wynagrodzenia, myślą o innej pracy - dodaje prezes Polskiego Związku Judo. - Na pewno byłoby lepiej, gdyby trenerzy mogli się koncentrować wyłącznie na prowadzeniu zajęć, ale z tego, co się orientuję, to na zachodzie tacy ludzie też muszą wchodzić w inne, dodatkowe zajęcia. Po prostu czasy się zmieniły i to, co było już nie wróci - podsumowuje Nastula.
W czterech walkach nasz mistrz nie stracił punktu! Po finałowym zwycięstwie nad Siergiejem Lisztwanem z Białorusi Wroński skoczył salto. A my skakaliśmy z radości także za sprawą jego kolegów. Z Atlanty zapaśnicy przywieźli w sumie aż pięć medali, w tym trzy złote (poza Wrońskim mistrzami zostali Ryszard Wolny i Włodzimierz Zawadzki). Dwa krążki dorzucili judocy (m.in. złoty Pawła Nastuli) i Polska z 17 medalami w dorobku, w tym siedmioma złotymi zajęła w klasyfikacji medalowej znakomite, 11. miejsce. Dziś to marzenie. A to między innymi za sprawą słabej postawy zapaśników, judoków i bokserów, którzy z Sydney (2000 rok) i Aten (2004) wrócili z pustymi rękami, a w Pekinie (2008 rok) zdobyli tylko brąz dzięki Agnieszce Wieszczek. Tej samej, która nie zdołała zakwalifikować się do kadry na Londyn.
Zapasy leżą na łopatkach?
- Kiedyś pod patronatami kopalni i innych zakładów działały kluby, które w grupach seniorów miały po 20 zapaśników. Były też kluby wojskowe. Dziś został jeden Śląsk Wrocław z 15-tką seniorów. Inne drużyny mają po jednym, góra dwóch. Dlatego nie dziw, że w reprezentacji nie mamy tylu dobrych zawodników, co dawniej - mówi Wroński.
Były mistrz obecnie jest wiceprezesem Polskiego Związku Zapaśniczego. Kryzysu swojej dyscypliny jest świadomy, ale nie dramatyzuje. - Kiedy startowałem, na igrzyskach było 10 kategorii wagowych, teraz jest tylko siedem. Poza tym kiedyś wystarczyło pokonać jednego, mocnego zawodnika ze Związku Radzieckiego. Po rozpadzie przybyło wielu groźnych rywali z krajów byłego ZSRR. Konkurencja większa - tłumaczy Wroński.
Czy to znaczy, że nasza czwórka na Londyn nie ma szans na sukces? - Liczymy, że nie będzie źle. Naszą największą nadzieją jest Damian Janikowski. Młody, w czerwcu skończy 23 lata. Jest już wicemistrzem świata i Europy w kategorii do 84 kg - mówi Wroński. Obok Janikowskiego jedynym polskim zapaśnikiem w Londynie będzie Łukasz Banak. - Wystąpi w kategorii do 120 kg i prawdę mówiąc zrobił nam niespodziankę samą kwalifikacją. O medal będzie mu trudno, ale miejsce punktowane jest w zasięgu - tłumaczy prezes.
Takimi pozycjami zadowolić podobno nie zamierzają się Iwona Matkowska i Monika Michalik. Pierwsza to tegoroczna mistrzyni Europy w kategorii 51 kg, druga, o 12 kg cięższa, na tej samej imprezie w Belgradzie zdobyła brąz. - Moim zdaniem obie mają ogromne szanse na medale. Z Moniką długo trenowałam, byłam jej sparingpartnerką. Iwona też jest w formie, w jakiej nie widziałam jej od lat - przekonuje Wieszczek.
- Matkowska jako mistrzyni Europy i dziewczyna, która olimpijską kwalifikację zdobyła już na pierwszym turnieju, wygrywając go, w Londynie na pewno wystartuje z wiarą w siebie. Michalik w przeszłości trzy razy wygrywała mistrzostwa Europy, ale ostatnio wiodło jej się gorzej. Jednak przy sprzyjającym losowaniu i ona jest w stanie walczyć o medal - przekonuje Wroński. - Obiecać sukcesów nie możemy, ale na pewno nie jest tak źle, żebyśmy nie byli w stanie ich osiągnąć - podsumowuje prezes.
Boks znokautowany
Tego samego nie da się powiedzieć o boksie. Chociaż - Co proszę? W boksie źle się dzieje? My chyba żyjemy w innych światach - atakuje Jerzy Rybicki. Legenda polskiego pięściarstwa, dziś prezes Polskiego Związku Bokserskiego. W 1976 roku, na igrzyskach w Montrealu, Rybicki zdobył ostatni, ósmy złoty medal olimpijski dla polskiego boksu. Cztery lata później, w Moskwie, wywalczył brąz. Dziś broni dyscypliny, mimo że ta na krążek najcenniejszych zawodów czeka już 20 lat. Skalę kryzysu naszej "szermierki na pięści" najlepiej obrazuje fakt, że w Londynie - po raz pierwszy w historii - w reprezentacji olimpijskiej nie znalazł się pięściarz. Honoru dyscypliny bronić będzie Karolina Michalczuk. I właśnie kobietami zasłania się prezes. - Jeżeli na mistrzostwach świata zdobywa się dwa srebrne medale i jeden brązowy, to taki wynik trzeba docenić. Przecież to jest wielki sukces polskiego boksu - przekonuje.
Niestety, prawda jest taka, że wielkie sukcesy to coraz bardziej odległa przeszłość. Dwa złote medale olimpijskie Jerzego Kuleja, złoto i srebro Józefa Grudnia, wreszcie złoto i brąz Rybickiego - to wszystko działo się dawno temu. W XX wieku bokserzy zdobyli aż 43 olimpijskie medale dla kraju. Więcej - 52 - w historii igrzysk wybiegali i wyskakali dla Polski tylko lekkoatleci (z 262 olimpijskich medali naszych sportowców zajmujący trzecie miejsce w tym zestawieniu zapaśnicy zdobyli 24, a będący na ósmej pozycji judocy - osiem).
- Oczywiście, że ja też chciałbym widzieć pięściarzy w Londynie. Gdybyśmy mieli ze dwie nominacje, byłbym dumny - mówi Rybicki. - Ale to nie jest proste. Rządzi sędziowska mafia, więc walki trudno wygrać, a na dziką kartę jest wielu chętnych i szczerze mówiąc nie wiem czy za ich przyznawaniem nie kryją się jakieś pieniądze - dodaje prezes.
Przy pieniądzach Rybicki zatrzymuje się na dłużej. - Seniorom nie płaci się kadrowego, nie mają też stypendium. Kiedyś wszyscy najlepsi byli zatrudnieni na etatach, a ich jedynym zajęciem było trenowanie. Teraz bokserzy muszą pracować, by utrzymać rodziny i nie chcą jeździć na obozy, bo to im się nie opłaca - mówi prezes. I dodaje: - Kiedy pierwszy raz pojechałem z kadrą do NRD, była to dla mnie wielka sprawa. Dziś każdy może jechać, gdzie mu się podoba. Pewnie też dlatego niedawno żaden zawodnik nie chciał jechać na turniej na Białoruś. Takie wartości jak orzełek już nie wystarczą. Dziś każdy oczekuje pieniędzy, a one są w boksie zawodowym. My ich nie damy, bo nie stać nas nawet na normalne prowadzenie treningów. Powinniśmy mieć dobry kontakt z medycyną, najlepsze odżywki, zawodnicy powinni być cały czas monitorowani i dostawać wszystko, czego im potrzeba. A my działamy na nosa i dajemy tylko to, co mamy.
Ciężka nadzieja
Więcej chciałby mieć także Polski Związek Judo. - Mieliśmy pecha na igrzyskach w Atenach, bo tam blisko medalu był Robert Krawczyk [miejsce w finale i pewne srebro stracił w ostatniej sekundzie półfinału], ale go nie zdobył. Zaczęto więc obniżać nam budżet, z roku na rok dostajemy coraz mniej. Jeszcze przed igrzyskami w Pekinie budżet sięgał sześciu milionów złotych, a teraz mamy 2,8 mln. Łatamy dziury, jak możemy. W tym roku pieniądze skierowaliśmy na przygotowania olimpijskie, a grupy młodzieżowe zostały bez grosza - mówi prezes związku, Wiesław Błach.
Mistrz Europy z 1987 roku, uważa, że jego dyscyplina i tak ma się lepiej niż boks i zapasy. - Do Londynu wysłaliśmy szóstkę zawodników, a w męskich kategoriach wagowych mieliśmy nawet zdublowane kwalifikacje. Dzięki temu po kontuzji Tomasza Kowalskiego jego miejsce zajął Paweł Zagrodnik - tłumaczy Błach.
W Kowalskim, który uległ wypadkowi motocyklowemu, największe nadzieje pokładało całe środowisko. - Szkoda chłopaka. Zachował się nierozsądnie wsiadając na motor. On naprawdę miał szanse na medal - mówi Nastula.
Mistrz olimpijski, dwukrotny mistrz świata i trzykrotny złoty medalista mistrzostw Europy, do niedawna największe nadzieje pokładał w starcie Janusza Wojnarowicza. - Pod nieobecność Kowalskiego to w kategorii ciężkiej (powyżej 100 kg) powinniśmy szukać szansy - oceniał Nastula, z którym zgadzał się Błach. - Wojnarowicz to aktualny brązowy medalista mistrzostw Europy. Z tych zawodów w zasadzie co roku przywozi medal i ma ich już sześć. Jest doświadczony, wierzę, że wreszcie krążek zdobędzie też na igrzyskach - mówił prezes. Wtedy jeszcze ani on, ani Nastula nie wiedzieli, że Wojnarowicz już w pierwszej rundzie zmierzy się z absolutnym faworytem, Francuzem Teddym Rinerem, który wygrał trzy ostatnie edycje mistrzostw świata.
Błach medalu wypatruje, bo jest przekonany, że pierwszy taki sukces od 1996 roku, bardzo pomógłby federacji. - Po jego zdobyciu wskoczylibyśmy do tzw. pierwszej grupy finansowania i dostawalibyśmy z ministerstwa sportu więcej. Teraz jesteśmy w drugiej grupie, w której znajdują się dyscypliny z punktowanymi miejscami z ostatnich igrzysk. W trzeciej grupie są ci, co nie mieli nic - tłumaczy Błach.
To już nie wróci
- Kasa to nie wszystko. Teraz po prostu jest inaczej niż w czasach moich czy Waldka Legienia. My mieliśmy inne motywacje niż dzisiejsza młodzież. W klubie obserwuję, jak to wygląda. Rodzice nie przyprowadzają na judo dzieciaków po to, by kiedyś zostały mistrzami, tylko po to, żeby się poruszały, by były zdrowsze. A te dzieciaki mają duży wybór i za chwilę chcą spróbować czegoś innego. Mało kto decyduje się rozpocząć przygodę z prawdziwym, wyczynowym sportem - mówi Nastula.
Innych, niedostępnych kiedyś rzeczy, próbują nie tylko młodzi. W ubiegłym roku Nastula i Wroński zmierzyli się w walce na zasadach MMA (wygrał Nastula). - To normalne, że ludzi różne rzeczy pociągają. Poza tym sportowcem nie jest się przez całe życie, a zarobić trzeba - mówi Wroński, który wie, że MMA ciągnie też Janikowskiego. - Siłą przy zapasach nie zatrzyma go nikt. Ale jeśli w Londynie zdobędzie medal, to sądzę, że na pewno nie będzie już myślał o MMA. Wtedy odczuje, jakim szacunkiem kibice darzą medalistów olimpijskich, zrozumie, co naprawdę jest sukcesem i jego stosunek do tamtych walk się zmieni - twierdzi Wroński.
- Zmieniła się na pewno sytuacja w sporcie - zauważa Błach. - Kiedyś w klubach były etaty dla trenerów, a dziś ci ludzie muszą mieć inne zajęcia, bo w klubach pracują tylko dodatkowo. Kiedyś mogli w stu procentach poświęcić się zawodnikom, dziś, nie mając dobrego wynagrodzenia, myślą o innej pracy - dodaje prezes Polskiego Związku Judo. - Na pewno byłoby lepiej, gdyby trenerzy mogli się koncentrować wyłącznie na prowadzeniu zajęć, ale z tego, co się orientuję, to na zachodzie tacy ludzie też muszą wchodzić w inne, dodatkowe zajęcia. Po prostu czasy się zmieniły i to, co było już nie wróci - podsumowuje Nastula.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz