"Rzeczpospolita to wielki burdel, konstytucja to prostytutka, a posłowie to k****" - mówił dosadnie marszałek Józef Piłsudski w II RP. "Niech to sowieckie bydło, ci skur******, wiedzą, co o nich myślę!" - złościł się (ale nie w telewizji) PRL-owski sekretarz Władysław Gomułka. Jego następca Edward Gierek nie urywał, że "wszystkie działania też ma w du***". A już w III RP Lech Wałęsa zwracał się do śp. prezydenta Lecha Kaczyńskiego per "s-syn".
Język polityki w Polsce od dawna jest brutalny. Gdyby dziś politycy mieli odwoływać swoje inwektywy i kłamstwa, to - wedle szlacheckiego zwyczaju - powinni krzyknąć "Com mówił, kłamałem jako pies!". I zaszczekać trzy razy.
Wachlarz wyzwisk, jakimi posługują się ważni politycy w Polsce, jest bogaty. Słuchając dziś o "łajniakach", "s-synach", "dewiantach" i "dziobakach" można by pomyśleć, że ta III i nieproklamowana urzędowo IV RP to królestwo chamstwa w polityce. Ale w II RP, czyli w okresie międzywojnia, było niewiele lepiej.
Pierdel, serdel, burdel
Język legendarnego marszałka Józefa Piłsudskiego był dosadny, choć można by powiedzieć, bardziej finezyjny. Andrzej Lepper pytał rubasznie o możliwość zgwałcenia prostytutki, a Józef Piłsudski ustawę zasadniczą porównywał do kurtyzany.
"Ja tego nie nazywam Konstytucją, ja to nazywam konstytutą. I wymyśliłem to słowo, bo ono najbliższe jest do prostituty. Pierdel, serdel, burdel" - mówił marszałek. Na dawanie w "papę", czym groził Lepper dziennikarzowi TVN24 Andrzejowi Morozowskiemu, Piłsudski miał swoje określenie: "Ja też potrafię w mordę bić".
"Łajniacy" Lecha Wałęsy też mieli swoich odpowiedników w II RP. Niezrównany marszałek ukuł bowiem określenie "łajdaniści". O posłach mówił również "ladacznice", "marne wałachy" (czyli wykastrowane konie), "ścierwa" żądne "darmowej wyżerki". W Sejmie zaś widział "burdel" i "kloakę" (czyli odbyt). "Wam kury szczać prowadzić, a nie politykę robić" - zwracał się do posłów w 1918 roku. A do pułkownika, który go zdradził, zwrócił się kiedyś "ty chu** solony!".
Łajno w jedwabnych pończoszkach
Nie da się ukryć, że gracji w takim sformułowaniu nie ma. Choć przykład dał nam Napoleona Bonaparte, który o Talleyrandzie powiedział, że jest jedynie "łajnem w jedwabnych pończoszkach".
Podobnie w II RP posyłanie się "do gnoju" było normą, zwłaszcza w odniesieniu do posłów pochodzenia chłopskiego. - Łajniaki, które można przystawić do miodu, ale one i tak zawsze wrócą do łajna - w tym zestawie takie słowa Lecha Wałęsy o swoich przeciwnikach (z roku 2008) nie robią już wielkiego wrażenia. Podobnie tyrady Janusza Korwin-Mikkego, że oto "rząd rżnie głupa", brzmią jak delikatne muskanie władzy.
Jednak czas przewrotu majowego (1926 rok) i powojennej, gorącej atmosfery jest tutaj pewnym usprawiedliwieniem. To był czas rodzącej się i wciąż zagrożonej polskiej państwowości, tymczasem III RP jest w stosunkowo komfortowej sytuacji.
II RP przed RP III
Język II RP był więc nawet bardziej siarczysty niż dzisiejszy, choć nie pozbawiony humoru. Jak mówi nam prof. Włodzimierz Gruszczyński, językoznawca ze Szkoły Wyższej Psychologii Społecznej, w II RP paradoksalnie to język mediów był bardzo brutalny i bezpardonowy, a parlamentarzystów - delikatny i okrągły.
Na tym tle wyróżniał się przywoływany już marszałek Piłsudski, który posłem jednak nie był. - Język marszałka na pewno był mocny, ale nie chamski. Był żołnierski - twardy, bo Piłsudski z jednej strony był żołnierzem, a z drugiej socjalistą - przypomina językoznawca. Nie bez kozery, bo - co ciekawe - prawica wtedy bardziej ważyła słowa, dorównać jej literackością w wysławianiu się próbowała lewica, a najbardziej dosadnie mówili politycy ruchu ludowego, ci wysyłani "do gnoju".
Tak było oficjalnie, z mównicy sejmowej.
Mości hrabio, bić ku***!
Z kolei w III RP sporo jest zadęcia. O ile na przykład w 2007 roku Platforma Obywatelska szła po władzę pod hasłem "By żyło się lepiej. Wszystkim", to marszałek Piłsudski swój program i cel określił mniej okrągło: "Bić ku*** i złodziei, mości hrabio".
Piłsudski miał jednak wybór - potrafił mówić językiem literackim, arystokratycznym lub prostym i brutalnym. Dziś nie wszyscy słynący z dosadności politycy mają dylemat, jak mówić.
Ojciec polskiej niepodległości lubował się przy tym w literaturze, w szczególności w twórczości Juliusza Słowackiego, dzięki czemu mógł z pamięci cytować poezję. Dziś przywoływanie słów wielkich osobowości, co często robią politycy, wygląda karykaturalnie.
Dla przykładu poseł PiS Mariusz Kamiński uraczył premiera Donalda Tuska fragmentem z Miguela Cervantesa - "człowiek bez honoru, to gorsze niż śmierć" - i został za to złajany przez Tomasza Lisa słowami: "chłoptaś i chłystek". Czy było to na miejscu? To już inna kwestia. W II RP język prasy był potwornie brutalny, jak się okazało, III RP momentami nawiązuje do tej tradycji.
Mocarne przekleństwa Piłsudskiego brały się też z wybuchowego i emocjonalnego charakteru. Z kolei dziś popyt na "dokładanie do pieca" podsycany jest przez media.
Festiwal inwektyw
Jest zatem ogromne zapotrzebowanie na inwektywy i żarty. Przytoczmy tylko co bardziej barwne epitety. Bez echa nie przeszły na przykład: "dyplomatołki" (Władysław Bartoszewski o dyplomatach spod znaku PiS), "frustraci i dewianci psychiczni" (Bartoszewski o PiS generalnie), "zero" (Leszek Miller o Zbigniewie Ziobro), "atrakcyjna chłopka" (Stefan Niesiołowski o Renacie Beger ), "gdybym go spotkała, od razu bym go w pysk strzeliła i tyle" (Danuta Chojarska o Stefanie Niesiołowskim), "dziobak polskiej sceny politycznej" (Michał Kamiński o Stefanie Niesiołowskim), "polityczne zombie" (Ludwik Dorn o Leszku Millerze).
I dalej: "chory debil" (Lech Wałęsa o Krzysztofie Wyszkowskim), "dureń" (Lech Wałęsa o Lechu Kaczyńskim), "chwała nam i naszym kolegom. Chu** precz!" (Adam Halber o "naszych" przeciwnikach), "pornogrubasy" (Stefan Niesiołowski o Aleksandrze Kwaśniewskim i Ryszardzie Kaliszu), "lumpen-kapitalizm" i "łże-elity" (Jarosław Kaczyński o aktualnym kapitalizmie i aktualnych elitach).
W PRL-u fiołkami z ust towarzyszom nie powiewało
Taka barwna stylistyka nie funkcjonowała w PRL-u. Język Polski Ludowej był w porównaniu do II RP potwornie nudny, do III RP zresztą też. Stosowano kalki i szablony słowne, narzucone przez "przewodnią siłę narodu", Polską Zjednoczoną Partię Robotniczą. Język propagandy nieustannie ocierał się o śmieszność, a jednocześnie w niewielkim stopniu tolerowano odstępstwa od linii narzucanej w "Trybunie Ludu" i przemówieniach notabli.
Język władzy PRL-u był "pozornie literacki", najeżony patetycznymi słowami i trudnymi terminami. Czasami jednak politykom puszczały nerwy, jak choćby w 1968 r. w Sejmie, gdy pastwiono się nad posłami koła Znak.
Wcześniej w 1956 r. agresywnie przemawiał Władysław Gomułka. Ale to były epizody. Jak mówi prof. Gruszczyński, oficjalny język polityków PRL i ówczesnej prasy był "przesiany" przez cenzurę. - To była sterowana nowomowa - dodaje. Choć władza była brutalna i posuwała się do mordowania ludzi, to z jej ust nie słychać było słów nazbyt obskurnych. Te wybrzmiewały na zapleczu. - W siedzibie KC PZPR podczas nieoficjalnych spotkań fiołkami z ust towarzyszom raczej nie powiewało - żartuje prof. Gruszczyński.
Byli jacyś krasomówcy? Wedle językoznawcy Józef Cyrankiewicz mówił "nieźle", podobnie gen. Wojciech Jaruzelski, z kolei Edward Gierek wprowadził na krótko nową jakość, bo zaczął się językowo bratać z ludźmi, mówiąc per "wy". Ale do Słowackiego im daleko.
A w III RP gotowi są podpalić Polskę
Co ciekawe, wcale temu sznytowi (przesiewaniu i formatowaniu przekazu) nie jest daleko do stanu dzisiejszego. Każda bowiem licząca się partia ma swoje osławione "Przekazy dnia" bądź "Oficjalne stanowiska" ws. najważniejszych tematów.
I tak choćby sformułowanie, że Jarosław Kaczyński "gotów jest podpalić Polskę" jest powtarzane do znudzenia przez kolejnych polityków Platformy Obywatelskiej - od rzecznika rządu Pawła Grasia, po Łukasza Tuska (PO), dalekiego krewnego premiera.
Nie ma się co dziwić, bo wypowiadanie się po linii partii władzy jest bezpieczne. Za takimi kalkami, teraz w III RP, ma stać konkretny człowiek - Igor Ostachowicz, nazywany redaktorem naczelnym rządu.
Skala jednak tego "zabetonowania" języka partii władzy w PRL-u, a z drugiej partii władzy i opozycji w III RP jest jednak nieporównywalna. Ogromny wpływ ma na to fakt, że dziś mamy wolność prasy i słowa, a scena polityczna jest pluralistyczna.
Warto zauważyć, że podobnie język polityki II RP również bywał wystudiowany, bo - rzecz oczywista - nie było wtedy relacji i programów transmitowanych "na żywo", w których napuszczano na siebie zwaśnionych polityków. Przemówienia albo artykuły były pisane na zimno, a nie wypowiadane na gorąco.
Władza ludowa odrąbuje rękę i ma to w du***
Zwracając jednak uwagę na różnice, to w PRL-u agresja słowna była niewielka, za to agresja czynna już ogromna - i płynęła w jedną stronę, od rządzących do rządzonych. "Każdy prowokator czy szaleniec, który odważy się podnieść rękę przeciwko władzy ludowej, niechaj będzie pewny, że mu tę rękę władza ludowa odrąbie, w interesie klasy robotniczej, w interesie chłopstwa pracującego i inteligencji, w interesie walki o podnoszenie stopy życiowej ludności, w interesie dalszej demokratyzacji naszego życia, w interesie naszej ojczyzny" - te kwieciste słowa Józefa Cyrankiewicza z 1956 roku obrazują zawoalowanie przekazu. A ich sens był prosty: kto przeciw nam, ten do piachu.
W trzydzieści lat później, bo w 1985 roku, gen. Wojciech Jaruzelski - drugi z krasomówców na miarę swoich czasów - przemawiał w podobnym stylu nt. "małych, złych ludzi o uszkodzonej wyobraźni", a do tego jeszcze "zacietrzewionych i dobrowolnie ciemnych".
Z języka PRL-owskich VIP-ów biło jednak niekłamane prostactwo, działo się to jednak nie na stopie oficjalnej. W 1976 r. Edward Gierek, po strajkach i starciach w Radomiu, mówił, do swojego kolegi partyjnego w regionie tak: "Powiedz tym swoim radomianom, że ja mam ich wszystkich w du*** i te wszystkie działania też mam w du***". Dodał też, że "warchołom" nie zapomni. Innym z kolei razem, żartując rubasznie, Gierek zwracając się do dobrej części narodu tak: "Towarzysze, wy - przepraszam za wyrażenie - nie palcem jesteście robieni - róbcie tak, żeby było dobrze".
Kabaret nad przepaścią. I krok na przód
Dziś jednak PRL w coraz większym stopniu kojarzy się z absurdami, a nie przelaną krwią. "Jedna fura gnoju wywieziona na pole, to cios w plecy amerykańskim imperialistom" - mówił kiedyś Władysław Gomułka. Innym razem dorzucił też: "Za sanacji staliśmy nad przepaścią, teraz zrobiliśmy krok naprzód". O ileż przyjemniej brzmią takie, kabaretowe niemal, cytaty.
W PRL-u funkcjonowały też jednak i obelgi, ale pod adresem "onych": kapitalistów, właścicieli ziemskich, opozycjonistów. Były to np.: "imperialiści", "wyzyskiwacze", "tyrani ludu", "podżegacze wojenni", "pachołkowie imperializmu", "zaprzańcy", "kułacy", "szkodnicy", "chuligani", "element przestępczy", "bumelanci".
Który język polityki był lub jest najostrzejszy? - Mam nadzieję, że w którymś momencie będzie ściana, bo dalej będą już tylko rękoczyny - mówi o dzisiejszej kondycji języka polityków prof. Gruszczyński. - Teraz jest najbrutalniej - uważa językoznawca.
Spór ten może rozstrzygnąć Józef Piłsudski, który stwierdził: "Racja jest jak du**, każdy ma swoją".
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz