




foty z 23 lipca 2010
Zaloguj się |
10 kwietnia tego roku Antoni Macierewicz był w delegacji, która na uroczystości katyńskie jechała pociągiem. Prezydent Kaczyński widać uznał, że nie jest on godzien tego, aby się znaleźć w wąskim składzie delegacji lecącej samolotem. W sumie nic dziwnego; przy reputacji jaką miał i ma Macierewicz to trochę wstyd mieć kogoś takiego wśród poważnych osób. Kiedy więc szef pisowskiego zespołu dowiedział się o tragedii był ok. 14 km od miejsca katastrofy. I jaka była jego reakcja?
Można by oczekiwać, że osoba, która przedstawia siebie jako niezłomnego lustratora, antykomunistę, likwidatora WSI, bojownika o prawdę smoleńską, że tego typu osoba bez chwili zastanowienia ruszy na miejsce katastrofy, aby sprawdzić naocznie czy to prawda, czy rzeczywiście się "to" zdarzyło. Więcej, taka reakcja jest poniekąd bez uzasadnienia – jedzie się na miejsce i już!!! To przecież ukochany Lech Kaczyński zginął – został zamordowany – więc czym prędzej do Smoleńska! No tak – ale nie dla tchórza, jakim jest Macierewicz! Ten bez chwili zwłoki zapakował się do pociągu i blady ze strachu, bez oglądania katastrofy, z zamkniętymi oczami ruszył do domu.
1) śmierci Prezydenta Rzeczypospolitej,
2) zrzeczenia się urzędu przez Prezydenta Rzeczypospolitej,
3) stwierdzenia nieważności wyboru Prezydenta Rzeczypospolitej lub innych przyczyn nieobjęcia urzędu po wyborze,
4) uznania przez Zgromadzenie Narodowe trwałej niezdolności Prezydenta Rzeczypospolitej do sprawowania urzędu ze względu na stan zdrowia, uchwałą podjętą większością co najmniej 2/3 głosów ustawowej liczby członków Zgromadzenia Narodowego,
5) złożenia Prezydenta Rzeczypospolitej z urzędu orzeczeniem Trybunału Stanu.
Tymczasem od katastrofy smoleńskiej i śmierci prezydenta Lecha Kaczyńskiego to marszałek wypełnia obowiązki głowy państwa. Czy przejmie je Grzegorz Schetyna (PO), który jutro ma zostać wybrany na miejsce Komorowskiego?
Część prawników uważa, że zrobić tego nie może.
Zwolennicy tego stanowiska wskazują art. 131 ust. 2 konstytucji, który mówi, że po śmierci prezydenta (ale też np. zrzeczeniu się urzędu) „marszałek Sejmu tymczasowo, do czasu wyboru nowego prezydenta”, wykonuje jego obowiązki.
– „Wybór” nastąpił 4 lipca, co uchwała PKW tylko potwierdziła, i od tego dnia nikt nie może wykonywać obowiązków prezydenta aż do zaprzysiężenia Bronisława Komorowskiego – twierdzi dr hab. Jerzy Ciapała, konstytucjonalista z Uniwersytetu Szczecińskiego. – Jest luka prawna w konstytucji, znana od dawna, była wskazywana np. na majowej konferencji konstytucjonalistów w Międzyzdrojach.
Tę lukę prawną dostrzegł m.in. zespół do opracowania przygotowanej na przełomie roku nowelizacji konstytucji autorstwa Platformy Obywatelskiej. W projekcie tym sformułowanie „do czasu wyboru nowego prezydenta” zastąpiono słowami: „do czasu objęcia urzędu przez nowo wybranego prezydenta”.
Według ekspertów w obecnej sytuacji wypełnianie obowiązków prezydenta przez nowego marszałka grozi tym, że np. podpisane przez niego ustawy mogłyby być skutecznie kwestionowane przed Trybunałem Konstytucyjnym.
– Gdyby mnie pytano, czy mamy teraz pełniącego obowiązki prezydenta czy nie, odpowiedziałbym, że nie mam pewności – wskazuje z kolei dr Ryszard Balicki, konstytucjonalista z Uniwersytetu Wrocławskiego.
Prawnicy zauważają, że w związku z tymi zastrzeżeniami wypełniać obowiązków nie może również prezydent elekt. – Być może Komorowski właśnie dlatego tak szybko i niespodziewanie rezygnuje z wykonywania obowiązków prezydenta, żeby nie mieć z tymi konstytucyjnymi problemami nic wspólnego – zastanawiają się.
Część ekspertów widzi jednak rozwiązanie tej trudnej sytuacji. Zdaniem prof. Piotra Winczorka, konstytucjonalisty z UW, zwrot „do czasu wyboru” można i należy zinterpretować w ten sposób, że oznacza on wybór i zaprzysiężenie prezydenta elekta. Według niego przemawia za tym wykładnia celowościowa oparta na założeniu, że państwo musi mieć głowę (państwa).
Przy takiej interpretacji prawa obowiązki prezydenta wypełnia marszałek Sejmu, a jeżeli on nie może ich wykonywać, marszałek Senatu.
– Pierwszy raz jesteśmy w takiej sytuacji. Twórcy konstytucji nie przewidzieli wszystkiego i musimy sobie poradzić z tym problemem najlepiej, jak tylko potrafimy – mówi Krzysztof Brejza, poseł PO, prawnik, członek Sejmowej Komisji Ustawodawczej. – Konstytucja nie jest idealna, wymaga przeglądu, co Platforma wielokrotnie podnosiła. Natomiast teraz nie możemy blokować funkcjonowania państwa. Sytuacja, w której p.o. prezydenta w pewnym momencie zostaną Grzegorz Schetyna czy marszałek Senatu Bogdan Borusewicz, jest moim zdaniem dopuszczalna, a przepisy konstytucji nie są aż tak precyzyjne, by to uniemożliwiały. Przy wątpliwościach powinniśmy kierować się wykładnią funkcjonalną, czyli troską, by państwo sprawnie działało.
Stanisław Rydzoń, poseł Lewicy, prawnik i członek tej samej komisji: – Żeby prezydent elekt objął urząd, ważność wyborów musi stwierdzić Sąd Najwyższy. Do tego czasu, i do złożenia przysięgi, nie ma możliwości działania jako prezydent. Przez ten czas obowiązki prezydenta sprawuje marszałek Sejmu. Jeśli więc Sejm wybierze na marszałka Grzegorza Schetynę, to zgodnie z prawem będzie pełnił obowiązki prezydenta.
– PO wykorzystuje nadzwyczajną sytuację i pewne braki w konstytucji do przedłużenia prezydenckiej władzy, jaka obecnie pozostaje w rękach tej partii – krytykuje Karol Karski, poseł PiS, prawnik, członek komisji ds. poselskich projektów konstytucji. – Trzeba sprawnie interpretować konstytucję, ale widzimy, że następuje maksymalne odsunięcie w czasie zaprzysiężenia nowego prezydenta. Już słyszymy, że miałoby to nastąpić 17 czy 18 sierpnia, a to oznacza obchodzenie przepisu o pięcioletniej kadencji prezydenta. Przedłuża się w ten sposób władzę PO na tym urzędzie.
Powyższe uwagi każą powątpiewać, czy możemy utożsamiać wybór z objęciem urzędu. Niestety, przemawia przeciwko temu wykładnia
Ocena profesora Piotra Winczorka wskazująca, że marszałek Sejmu powinien zastępować prezydenta do czasu objęcia urzędu, jest zrozumiała na
Poczynione uwagi każą kontestować prawidłowość sekwencji zdarzeń prawnych i politycznych – obecności „trzech prezydentów” w jednym dniu. Stwarzają ryzyko kwestionowania czynności prawnych nowego marszałka Grzegorza Schetyny w zakresie, w którym będzie zastępował prezydenta RP.
- Zanim zostaje się ojcem, trzeba wiedzieć, jak się do tego zabrać. Często opisuje się pana jako chłopaka z podwórka. O "tych sprawach" dowiedział się pan też od kolegów z podwórka czy inną drogą?
- Miałem to szczęście, że mogłem się wszystkiego dowiedzieć od rodziców. Mogłem zawsze przyjść i zapytać wprost. I pytałem. Moja rodzina nigdy nie była pruderyjna. Nie było dulszczyzny i zakłamania. Rodzice, a nawet dziadkowie nie obawiali się do siebie przytulić, okazać uczucie. Widać było, że się kochają. Zapewne brało się to z wiejskich tradycji rodziny. Jako dzieci nieraz widzieli, w jaki sposób pojawia się na świecie źrebak. I otoczka tego świata zmysłowego nie była dla nich tabu. W moim przypadku jest podobnie. Zawsze dobrze czułem się w towarzystwie kobiet i zawsze mnie interesowały.
- Pańscy rówieśnicy przyznają, że olbrzymie znaczenie dla ich relacji męsko-damskich miało ukazanie się książki Michaliny Wisłockiej "Sztuka kochania".
- Znałem tę książkę, ale nawet nie musiałem po nią sięgać. Mama była socjologiem rodziny i zajmowała się także sprawami roli seksualności w małżeństwie. Te tematy były obecne w rozmowach rodziców.
- Na co podrywał pan dziewczyny? Raczej nie na harcerstwo.
- W szkole i na studiach zawsze byłem trochę szefem. Podrywałem na opiekuńczość, intelektualność, zainteresowanie światem. I chyba na poczucie humoru...
- I jak szło? Był pan skuteczny?
- Powiem tyle, że mam bardzo miłe wspomnienia.
- W tej kampanii chyba pierwszy raz otwarcie mówiono o seksualności. Podpadł pan lewicy, zbywając sprawę formalnych związków homoseksualnych jako marginalną.
- Ależ to jest sztucznie postawiony temat. Świat się zmienił, można ze sobą mieszkać i nie trzeba tego ukrywać. Istnieją w Polsce mechanizmy prawne pozwalające na zagwarantowanie sobie opieki czy dziedziczenia. Gdyby istniały tu jakieś problemy prawne dla par homoseksualnych, należy je oczywiście rozwiązać w imię równości praw obywatelskich i zasad tolerancji. Mam jednak wrażenie, że chodzi tu bardziej o wymachiwanie sztandarami. Są trzy sprawy, które budzą mój opór. Pierwsza to adopcja dzieci przez homoseksualistów. Druga to chęć nazywania takich par małżeństwem, co kłóci się z polską tradycją i konstytucją. Trzecią jest sprawa podatkowa. Państwo inwestuje w małżeństwa, licząc na to, że pojawią się kolejni obywatele, którzy będą płacili podatki na nasze emerytury i leczenie. Wyłączając te trzy sprawy, nie widzę żadnego problemu w przyjęciu całościowej regulacji ustawowej adresowanej do tego typu związków. Mam znajomych żyjących w takim związku i wiem, że dla nich ostentacyjne i polityczne rozgrywanie tych spraw jest równie przykre jak oznaki nietolerancji.
- Wróćmy do pańskich dzieci. Był pan surowy jako ojciec?
- Zdarzały się klapsy, ale każdego z nich się wstydzę i uważam za porażkę wychowawczą, odreagowywanie własnych nerwów. Sam byłem też wychowywany ostro, w przypadku moich dzieci rozłożyło się to jakoś na piątkę.
- Podpisując ustawę zakazującą karcenia dzieci, nie miał pan wątpliwości?
- Nie miałem. Jak już mówiłem, świat się zmienia i obecnie liczy się bardziej "dogrzewanie emocjonalne" dzieci niż klapsy. Kara cielesna nie zmienia niczego w procesie wychowania dzieci poza krótkotrwałym rozładowaniem własnego złego nastroju.
- Dwójka pańskich dzieci jeszcze studiuje, ale została w domu. Skoro jest pan dobrym ojcem, zapewne wie, jakiej muzyki słuchają?
- Słuchają jej w słuchawkach i to mi umyka.
- Ale tak bardziej Modern Talking czy raczej Behemoth?
- Rozmawiają między sobą, ale nie wchodzę w ich fascynacje muzyczne. Z satysfakcją odnotowuję jednak, że słyszę czasami z ich pokoju choćby Kabaret Starszych Panów. Nie sądzę, żeby kierowali się jakimś podziałem pokoleniowym.
- Pańskie życie ułożyło się tak, że mało bywał pan w domu. Dzieci nie reagowały na to wzmożonym buntem pokoleń?
- Raczej nie. Kiedy rodzeństwo jest liczne, dzieci mają często oparcie w sobie nawzajem. Gdzieś jest ta ostateczna instancja w postaci rodziców, ale wiele spraw rozwiązywanych było między nimi. Zapewne to łagodziło też ten naturalny pokoleniowy bunt. Były spory światopoglądowe, polityczne... Różne ostentacje związane z modą. Ale nie stawialiśmy tych spraw jako najistotniejsze w życiu, co pozwalało zawsze w porę rozładować sytuację.
- W tej kampanii znalazł się pan pod ostrzałem mediów w większym stopniu niż kiedykolwiek wcześniej. Irytują pana plotki, które pojawiają się na pański temat?
- Plotka to odwieczna towarzyszka działalności publicznej. Czymś innym jest jednak czarny PR organizowany przez przeciwników politycznych. W swoim czasie kursowało zdjęcie z rzekomo moim domem na Bemowie. Krążyła też plotka o tym, że jestem współwłaścicielem firmy Bakoma - w rzeczywistości był nim człowiek o tym samym nazwisku, z którym jednak nie mam żadnego związku. Szkoda czasu i energii, żeby się takimi rzeczami przejmować. Ludzie mają to do siebie, że odróżniają realny świat, który decyduje o ocenie polityka, od plotek na jego temat.