05.02.2016 01:00
Po trzech miesiącach od objęcia funkcji przez premier Beatę Szydło wyłania się powoli program gospodarczy nowego rządu. Nie jest to obraz napawający optymizmem.
Jego głównym elementem jest znaczący wzrost wydatków socjalnych mających realizować hojne obietnice złożone przez PiS w kampanii wyborczej. W sytuacji, gdy deficyt budżetowy na 2016 r. ma wynieść 54,7 mld zł, program skokowego powiększenia wydatków socjalnych oznacza po prostu rozdawanie pieniędzy, których nie ma. Ma się to dokonywać w warunkach wyraźnego zamykania się polskiej gospodarki na napływ kapitału zagranicznego i wzmacniania tendencji protekcjonistycznych. Do tego brak jakiejkolwiek długofalowej strategii pobudzania inwestycji i wzmacniania podstaw rozwojowych kraju.
O 60 mld zł większa dziura
Program socjalny rządu PiS jest szczególnie destrukcyjny dla stabilnościfinansów publicznych, ponieważ ma być finansowany z deficytu i powoduje dalszy wzrost udziału wydatków sztywnych w budżecie, redukując praktycznie do zera niewielką już zdolność do reagowania na niekorzystne zmiany koniunktury. Tylko trzy sztandarowe programy socjalne zapowiedziane w kampanii wyborczej i powtórzone w exposé premier Beaty Szydło (program 500+, podniesienie kwoty wolnej do 8000 zł i bezpłatne leki dla seniorów 75+) będą kosztować budżet - przy pełnej realizacji - ok. 50 mld zł rocznie. Do tego dochodzą koszty innych "dobrych zmian", takich jak obniżenie CIT dla MŚP, obniżenie VAT, ulga inwestycyjna, gabinety lekarskie w szkołach, cofnięcie sześciolatków do przedszkoli czy rekompensaty dla frankowiczów. Szczególnie szkodliwe, wręcz katastrofalne skutki będzie miało obniżenie wieku emerytalnego, które - według analiz Kancelarii Prezydenta - tylko w latach 2016-19 będzie kosztować ok. 40 mld zł. O ile w 2016 r. budżet państwa jest w stanie ten wzrost wydatków udźwignąć dzięki odsunięciu w czasie realizacji niektórych pomysłów i jednorazowym, nadzwyczajnym wpływom (sprzedaż licencji na częstotliwości LTE za blisko 9 mld zł i dodatkowa wpłata z zysku NBP - też ok. 9 mld zł), o tyle od 2017 r. dodatkowa dziura w budżecie wyniesie ponad 60 mld zł, czyli ponad 3 proc. PKB.
Politycy PiS przekonują, że wydatki te zostaną sfinansowane wpływami z podatków od banków i od sieci handlowych oraz poprawą ściągalności podatków. To pobożne życzenia. Podatki sektorowe zapewnią co najwyżej 7-9 mld dodatkowych dochodów i znaczną część tej kwoty zapłacimy my sami jako klienci banków, dostawcy do supermarketów i konsumenci. Tłumaczenie, że w innych krajach stosuje się podobne rozwiązania, jest bałamutne, bo w takich krajach jak Niemcy, Wielka Brytania czy Szwecja podatki bankowe obciążają zobowiązania banków, a nie ich aktywa. Podatki te nie hamują więc akcji kredytowej, natomiast skłaniają banki do wzmacniania własnej bazy kapitałowej. Co do podatku od sprzedaży detalicznej, warto pamiętać, że podatek taki na Węgrzech został w 2014 r. uznany przez Europejski Trybunał Sprawiedliwości za niezgodny z prawem europejskim. Obecnie cały handel obejmuje tam jedna stawka 0,1 proc. od obrotu.
Poprawa ściągalności jest jeszcze bardziej wątpliwa, bo unikanie opodatkowania i wyłudzanie zwrotów podatkowych jest plagą, z którą borykają się wszystkie państwa. Nie ma tu łatwych rozwiązań. Życzę rządowi sukcesów w tej dziedzinie, ale uważam, że zwiększenie wpływów podatkowych o 50-60 mld zł jest zupełnie nierealistyczne, a opieranie na tym programu kolosalnych wydatków socjalnych jest drogą do katastrofy finansowej państwa.
Rozdawnictwo albo wzrost
Program socjalny PiS jest także wyjątkowo szkodliwy dla wzrostu gospodarczego Polski. Nie jest tak, jak utrzymują niektórzy, że wzrost wydatków konsumpcyjnych finansowanych transferami spowoduje wzrost produkcji i przyspieszenie tempa wzrostu. Będzie dokładnie odwrotnie. Ponieważ wydatki socjalne budżetu są finansowane z deficytu, to zmniejszają one krajowe oszczędności, które mogłyby być przeznaczone na nowe inwestycje. Te pieniądze zostaną po prostu przejedzone. Nie stworzą nowych, lepiej płatnych miejsc pracy, nie pobudzą innowacyjności, nie zbudują podstaw rozwojowych kraju. Za tę nieodpowiedzialną politykę cenę zapłacimy wszyscy w postaci zwiększonego bezrobocia i niższych zarobków. Dotknie to zwłaszcza młode pokolenie Polaków, którzy dziś cieszą się perspektywą otrzymania 500 zł na dziecko.
Co gorsza, również alternatywne źródła finansowania inwestycji będą mniej dostępne. Kredyt krajowy będzie droższy i trudniejszy do uzyskania w sytuacji, kiedy banki będą obciążone podatkiem od aktywów finansowych oraz dodatkowo kosztami ratowania upadłych SKOK-ów i restrukturyzacji kredytów frankowych. Propozycja, jaką w tej ostatniej kwestii zgłosił niedawno prezydent Andrzej Duda, może kosztować banki od 40 do 60 mld zł, co oznacza praktycznie unicestwienie ich kapitałów własnych i załamanie polskiego sektora bankowego, dotychczas jednego z najbezpieczniejszych i najbardziej stabilnych w Europie (swoją drogą ciekawe, co na tę propozycję doradcy prezydenta wchodzący w skład Narodowej Rady Rozwoju). Ci, którzy uważają, że polskim bankom trzeba przykręcić śrubę, nie powinni zapominać, że banki te są jedynym źródłem kredytu dla gospodarki i że powierzyliśmy im nasze oszczędności. W przypadku kryzysu bankowego oszczędności te będą zagrożone.
Potrzebujemy zagranicy
Również uzupełnienie oszczędności krajowych napływem kapitału zagranicznego staje się coraz bardziej problematyczne pod rządami PiS. Warto przypomnieć, że firmy z kapitałem zagranicznym zatrudniają w Polsce ponad 1,5 mln pracowników i dzięki średniej wydajności pracy wyższej o blisko 50 proc. niż w firmach krajowych wytwarzają ok. jednej czwartej polskiego PKB. Przenoszą na polski grunt zaawansowane technologie, nowoczesne metody zarządzania i zapewniają dostęp do światowych łańcuchów dostaw. Bez tych firm mielibyśmy wyższe bezrobocie i wolniejsze tempo wzrostu. W świetle tych danych trudno zrozumieć niechęć i podejrzliwość wobec kapitału zagranicznego, jaka dominuje w środowisku PiS, i nie dotyczy to bynajmniej tylko banków i sieci sklepowych. Zasmucającym przykładem są poglądy wicepremiera i ministra rozwoju Mateusza Morawieckiego, który w jednej z wypowiedzi ubolewa, że Polska słono płaci za kapitał zagraniczny, ponieważ dochód z inwestycji zagranicznych transferowany za granicę wynosi 90 mld zł rocznie. Wicepremier zapomniał dodać, że ok. 30 proc. tych dochodów to zyski reinwestowane ponownie w Polsce, a to, co ostatecznie wypływa za granicę, stanowi niewiele ponad 3 proc. zainwestowanego kapitału (na koniec 2014 r. ogólny zasób inwestycji zagranicznych w Polsce sięgnął prawie 2 bln zł). Nie jest to wygórowana cena za korzystanie z oszczędności zagranicznych. Jako doświadczony bankowiec pan Morawiecki doskonale wie, że dostęp do kapitału kosztuje. W końcu kierowany przez niego bank pobierał za udzielone kredyty średnio ok. 6 proc. rocznie (dane za lata 2010-14).
Taka wypowiedź jest nie tylko nie na miejscu w ustach kogoś, kto jest wybitnym finansistą i sam przecież pracował wiele lat - zresztą z sukcesem - w banku BZ WBK, należącym do inwestora zagranicznego (obecnie Grupa Santander). Zdumiewa ona także dlatego, że pada z ust wicepremiera odpowiedzialnego za rozwój gospodarczy, który musi przecież zdawać sobie sprawę, że bez wykorzystania zagranicznych źródeł finansowania rozwój gospodarczy Polski musiałby być wolniejszy. Aby znacząco przyspieszyć wzrost gospodarczy, udział inwestycji w PKB musi wzrosnąć do 24-25 proc., tymczasem oszczędności krajowe w Polsce wynoszą jedynie 18-19 proc. PKB. Ja także jestem zwolennikiem budowy rodzimego kapitału, ale dopóki go nie mamy, musimy korzystać z oszczędności zagranicznych. Dalszy napływ kapitału z zagranicy jest więc konieczny. Strategia autarkii i rozwoju o własnych siłach, którą wydaje się lansować obecny rząd, byłaby powtórzeniem drogi rozwojowej Kuby i Korei Północnej.
Prawdziwe wydatki socjalne, a dla innowacji Rada
Ale nie tylko kapitał się liczy. Tempo wzrostu gospodarczego zależy także od zatrudnienia i postępu technicznego, będącego z kolei funkcją innowacyjności. Program PiS nie tylko ogranicza dostępne zasoby kapitału, ale obniża także aktywność zawodową ludności. Powrót do niższego wieku emerytalnego w połączeniu z cofnięciem sześciolatków do przedszkoli oznacza o 15-20 proc. mniej osób w wieku produkcyjnym w całości populacji. Poza drastycznym obniżeniem przyszłych emerytur i skokowym zwiększeniem dziury finansowej w ZUS oznacza to trwałe obniżenie potencjalnego tempa wzrostu gospodarczego o blisko 1 pkt proc. rocznie.
Nie ma co także liczyć na przyspieszenie postępu technicznego. Dalszy wzrost przy utrzymaniu dotychczasowej struktury gospodarczej, opartej głównie na wytwarzaniu i eksporcie standardowych, nisko i średnio zaawansowanych technologicznie produktów (motoryzacja, meble, AGD, chemikalia, żywność), będzie coraz wolniejszy ze względu na wyczerpywanie się przewagi konkurencyjnej w postaci niskich płac i rosnącą konkurencję ze strony krajów "wschodzących". Wyjściem z tej "pułapki średniego dochodu" jest wzrost innowacyjności gospodarki, wzrost udziału sektorów wykorzystujących nowoczesne technologie i wzrost udziału produktów o wysokiej dochodowej elastyczności popytu. Wymaga to jednak radykalnego zwiększenia nakładów na badania i rozwój, pobudzanie innowacji, edukację oraz na wsparcie finansowe dla nowych, innowacyjnych przedsiębiorstw. Tymczasem program gospodarczy PiS, skoncentrowany na wydatkach socjalnych, nie przewiduje żadnych konkretnych działań na rzecz przyspieszenia postępu technologicznego i wzrostu innowacyjności (bo trudno za takie uznać utworzenie Rady ds. Innowacyjności).
Wszystkie te zagrożenia stają się coraz bardziej widoczne także dla rynków finansowych. Obniżenie ratingu Polski przez agencję Standard & Poor's to jasny sygnał, że sprawy w Polsce idą w złym kierunku. W okresie od połowy października 2015 r. do końca stycznia 2016 r. wskaźnik WIG20 na warszawskiej giełdzie obniżył się o blisko 17 proc., co jest między innymi przejawem obaw o stabilność sektora bankowego i skutkiem "dobrej zmiany" w spółkach z udziałem skarbu państwa, gdzie sprawdzonych menedżerów zastępują polityczni nominaci. W tym samym czasie kurs złotego wobec euro i dolara osłabił się odpowiednio o 5 proc. i 10 proc., a rentowności 10-letnich obligacji skarbowych wzrosły o ponad 50 pkt bazowych, co oznacza wzrost rocznych kosztów obsługi długu łącznie o blisko 1,5 mld zł. W świetle tych danych wypowiedź ministra finansów Pawła Szałamachy, że polski złoty może pewnego dnia stać się światową walutą rezerwową na równi z dolarem i chińskim juanem, brzmi jak kiepski żart.
Exposé premier Szydło zawierało szereg trafnych obserwacji i rozsądnych propozycji. Obiecująco brzmiały zwłaszcza fragmenty o potrzebie zwiększenia inwestycji i przyspieszenia wzrostu. Ale po trzech miesiącach staje się jasne, że priorytetem rządu PiS jest raczej przejęcie całkowitej kontroli nad państwem, a nieodpowiedzialne zwiększanie wydatków socjalnych ma po prostu na celu uspokojenie opinii publicznej. O żadnym sensownym programie długofalowego rozwoju nie ma mowy. Trzeba jasno powiedzieć, że kontynuacja takiej polityki jest receptą na stagnację i trwałe zacofanie. Po prostu szkoda Polski.
Dariusz Rosati jest profesorem ekonomii i europosłem
O 60 mld zł większa dziura
Program socjalny rządu PiS jest szczególnie destrukcyjny dla stabilnościfinansów publicznych, ponieważ ma być finansowany z deficytu i powoduje dalszy wzrost udziału wydatków sztywnych w budżecie, redukując praktycznie do zera niewielką już zdolność do reagowania na niekorzystne zmiany koniunktury. Tylko trzy sztandarowe programy socjalne zapowiedziane w kampanii wyborczej i powtórzone w exposé premier Beaty Szydło (program 500+, podniesienie kwoty wolnej do 8000 zł i bezpłatne leki dla seniorów 75+) będą kosztować budżet - przy pełnej realizacji - ok. 50 mld zł rocznie. Do tego dochodzą koszty innych "dobrych zmian", takich jak obniżenie CIT dla MŚP, obniżenie VAT, ulga inwestycyjna, gabinety lekarskie w szkołach, cofnięcie sześciolatków do przedszkoli czy rekompensaty dla frankowiczów. Szczególnie szkodliwe, wręcz katastrofalne skutki będzie miało obniżenie wieku emerytalnego, które - według analiz Kancelarii Prezydenta - tylko w latach 2016-19 będzie kosztować ok. 40 mld zł. O ile w 2016 r. budżet państwa jest w stanie ten wzrost wydatków udźwignąć dzięki odsunięciu w czasie realizacji niektórych pomysłów i jednorazowym, nadzwyczajnym wpływom (sprzedaż licencji na częstotliwości LTE za blisko 9 mld zł i dodatkowa wpłata z zysku NBP - też ok. 9 mld zł), o tyle od 2017 r. dodatkowa dziura w budżecie wyniesie ponad 60 mld zł, czyli ponad 3 proc. PKB.
Politycy PiS przekonują, że wydatki te zostaną sfinansowane wpływami z podatków od banków i od sieci handlowych oraz poprawą ściągalności podatków. To pobożne życzenia. Podatki sektorowe zapewnią co najwyżej 7-9 mld dodatkowych dochodów i znaczną część tej kwoty zapłacimy my sami jako klienci banków, dostawcy do supermarketów i konsumenci. Tłumaczenie, że w innych krajach stosuje się podobne rozwiązania, jest bałamutne, bo w takich krajach jak Niemcy, Wielka Brytania czy Szwecja podatki bankowe obciążają zobowiązania banków, a nie ich aktywa. Podatki te nie hamują więc akcji kredytowej, natomiast skłaniają banki do wzmacniania własnej bazy kapitałowej. Co do podatku od sprzedaży detalicznej, warto pamiętać, że podatek taki na Węgrzech został w 2014 r. uznany przez Europejski Trybunał Sprawiedliwości za niezgodny z prawem europejskim. Obecnie cały handel obejmuje tam jedna stawka 0,1 proc. od obrotu.
Poprawa ściągalności jest jeszcze bardziej wątpliwa, bo unikanie opodatkowania i wyłudzanie zwrotów podatkowych jest plagą, z którą borykają się wszystkie państwa. Nie ma tu łatwych rozwiązań. Życzę rządowi sukcesów w tej dziedzinie, ale uważam, że zwiększenie wpływów podatkowych o 50-60 mld zł jest zupełnie nierealistyczne, a opieranie na tym programu kolosalnych wydatków socjalnych jest drogą do katastrofy finansowej państwa.
Rozdawnictwo albo wzrost
Program socjalny PiS jest także wyjątkowo szkodliwy dla wzrostu gospodarczego Polski. Nie jest tak, jak utrzymują niektórzy, że wzrost wydatków konsumpcyjnych finansowanych transferami spowoduje wzrost produkcji i przyspieszenie tempa wzrostu. Będzie dokładnie odwrotnie. Ponieważ wydatki socjalne budżetu są finansowane z deficytu, to zmniejszają one krajowe oszczędności, które mogłyby być przeznaczone na nowe inwestycje. Te pieniądze zostaną po prostu przejedzone. Nie stworzą nowych, lepiej płatnych miejsc pracy, nie pobudzą innowacyjności, nie zbudują podstaw rozwojowych kraju. Za tę nieodpowiedzialną politykę cenę zapłacimy wszyscy w postaci zwiększonego bezrobocia i niższych zarobków. Dotknie to zwłaszcza młode pokolenie Polaków, którzy dziś cieszą się perspektywą otrzymania 500 zł na dziecko.
Co gorsza, również alternatywne źródła finansowania inwestycji będą mniej dostępne. Kredyt krajowy będzie droższy i trudniejszy do uzyskania w sytuacji, kiedy banki będą obciążone podatkiem od aktywów finansowych oraz dodatkowo kosztami ratowania upadłych SKOK-ów i restrukturyzacji kredytów frankowych. Propozycja, jaką w tej ostatniej kwestii zgłosił niedawno prezydent Andrzej Duda, może kosztować banki od 40 do 60 mld zł, co oznacza praktycznie unicestwienie ich kapitałów własnych i załamanie polskiego sektora bankowego, dotychczas jednego z najbezpieczniejszych i najbardziej stabilnych w Europie (swoją drogą ciekawe, co na tę propozycję doradcy prezydenta wchodzący w skład Narodowej Rady Rozwoju). Ci, którzy uważają, że polskim bankom trzeba przykręcić śrubę, nie powinni zapominać, że banki te są jedynym źródłem kredytu dla gospodarki i że powierzyliśmy im nasze oszczędności. W przypadku kryzysu bankowego oszczędności te będą zagrożone.
Potrzebujemy zagranicy
Również uzupełnienie oszczędności krajowych napływem kapitału zagranicznego staje się coraz bardziej problematyczne pod rządami PiS. Warto przypomnieć, że firmy z kapitałem zagranicznym zatrudniają w Polsce ponad 1,5 mln pracowników i dzięki średniej wydajności pracy wyższej o blisko 50 proc. niż w firmach krajowych wytwarzają ok. jednej czwartej polskiego PKB. Przenoszą na polski grunt zaawansowane technologie, nowoczesne metody zarządzania i zapewniają dostęp do światowych łańcuchów dostaw. Bez tych firm mielibyśmy wyższe bezrobocie i wolniejsze tempo wzrostu. W świetle tych danych trudno zrozumieć niechęć i podejrzliwość wobec kapitału zagranicznego, jaka dominuje w środowisku PiS, i nie dotyczy to bynajmniej tylko banków i sieci sklepowych. Zasmucającym przykładem są poglądy wicepremiera i ministra rozwoju Mateusza Morawieckiego, który w jednej z wypowiedzi ubolewa, że Polska słono płaci za kapitał zagraniczny, ponieważ dochód z inwestycji zagranicznych transferowany za granicę wynosi 90 mld zł rocznie. Wicepremier zapomniał dodać, że ok. 30 proc. tych dochodów to zyski reinwestowane ponownie w Polsce, a to, co ostatecznie wypływa za granicę, stanowi niewiele ponad 3 proc. zainwestowanego kapitału (na koniec 2014 r. ogólny zasób inwestycji zagranicznych w Polsce sięgnął prawie 2 bln zł). Nie jest to wygórowana cena za korzystanie z oszczędności zagranicznych. Jako doświadczony bankowiec pan Morawiecki doskonale wie, że dostęp do kapitału kosztuje. W końcu kierowany przez niego bank pobierał za udzielone kredyty średnio ok. 6 proc. rocznie (dane za lata 2010-14).
Taka wypowiedź jest nie tylko nie na miejscu w ustach kogoś, kto jest wybitnym finansistą i sam przecież pracował wiele lat - zresztą z sukcesem - w banku BZ WBK, należącym do inwestora zagranicznego (obecnie Grupa Santander). Zdumiewa ona także dlatego, że pada z ust wicepremiera odpowiedzialnego za rozwój gospodarczy, który musi przecież zdawać sobie sprawę, że bez wykorzystania zagranicznych źródeł finansowania rozwój gospodarczy Polski musiałby być wolniejszy. Aby znacząco przyspieszyć wzrost gospodarczy, udział inwestycji w PKB musi wzrosnąć do 24-25 proc., tymczasem oszczędności krajowe w Polsce wynoszą jedynie 18-19 proc. PKB. Ja także jestem zwolennikiem budowy rodzimego kapitału, ale dopóki go nie mamy, musimy korzystać z oszczędności zagranicznych. Dalszy napływ kapitału z zagranicy jest więc konieczny. Strategia autarkii i rozwoju o własnych siłach, którą wydaje się lansować obecny rząd, byłaby powtórzeniem drogi rozwojowej Kuby i Korei Północnej.
Prawdziwe wydatki socjalne, a dla innowacji Rada
Ale nie tylko kapitał się liczy. Tempo wzrostu gospodarczego zależy także od zatrudnienia i postępu technicznego, będącego z kolei funkcją innowacyjności. Program PiS nie tylko ogranicza dostępne zasoby kapitału, ale obniża także aktywność zawodową ludności. Powrót do niższego wieku emerytalnego w połączeniu z cofnięciem sześciolatków do przedszkoli oznacza o 15-20 proc. mniej osób w wieku produkcyjnym w całości populacji. Poza drastycznym obniżeniem przyszłych emerytur i skokowym zwiększeniem dziury finansowej w ZUS oznacza to trwałe obniżenie potencjalnego tempa wzrostu gospodarczego o blisko 1 pkt proc. rocznie.
Nie ma co także liczyć na przyspieszenie postępu technicznego. Dalszy wzrost przy utrzymaniu dotychczasowej struktury gospodarczej, opartej głównie na wytwarzaniu i eksporcie standardowych, nisko i średnio zaawansowanych technologicznie produktów (motoryzacja, meble, AGD, chemikalia, żywność), będzie coraz wolniejszy ze względu na wyczerpywanie się przewagi konkurencyjnej w postaci niskich płac i rosnącą konkurencję ze strony krajów "wschodzących". Wyjściem z tej "pułapki średniego dochodu" jest wzrost innowacyjności gospodarki, wzrost udziału sektorów wykorzystujących nowoczesne technologie i wzrost udziału produktów o wysokiej dochodowej elastyczności popytu. Wymaga to jednak radykalnego zwiększenia nakładów na badania i rozwój, pobudzanie innowacji, edukację oraz na wsparcie finansowe dla nowych, innowacyjnych przedsiębiorstw. Tymczasem program gospodarczy PiS, skoncentrowany na wydatkach socjalnych, nie przewiduje żadnych konkretnych działań na rzecz przyspieszenia postępu technologicznego i wzrostu innowacyjności (bo trudno za takie uznać utworzenie Rady ds. Innowacyjności).
Wszystkie te zagrożenia stają się coraz bardziej widoczne także dla rynków finansowych. Obniżenie ratingu Polski przez agencję Standard & Poor's to jasny sygnał, że sprawy w Polsce idą w złym kierunku. W okresie od połowy października 2015 r. do końca stycznia 2016 r. wskaźnik WIG20 na warszawskiej giełdzie obniżył się o blisko 17 proc., co jest między innymi przejawem obaw o stabilność sektora bankowego i skutkiem "dobrej zmiany" w spółkach z udziałem skarbu państwa, gdzie sprawdzonych menedżerów zastępują polityczni nominaci. W tym samym czasie kurs złotego wobec euro i dolara osłabił się odpowiednio o 5 proc. i 10 proc., a rentowności 10-letnich obligacji skarbowych wzrosły o ponad 50 pkt bazowych, co oznacza wzrost rocznych kosztów obsługi długu łącznie o blisko 1,5 mld zł. W świetle tych danych wypowiedź ministra finansów Pawła Szałamachy, że polski złoty może pewnego dnia stać się światową walutą rezerwową na równi z dolarem i chińskim juanem, brzmi jak kiepski żart.
Exposé premier Szydło zawierało szereg trafnych obserwacji i rozsądnych propozycji. Obiecująco brzmiały zwłaszcza fragmenty o potrzebie zwiększenia inwestycji i przyspieszenia wzrostu. Ale po trzech miesiącach staje się jasne, że priorytetem rządu PiS jest raczej przejęcie całkowitej kontroli nad państwem, a nieodpowiedzialne zwiększanie wydatków socjalnych ma po prostu na celu uspokojenie opinii publicznej. O żadnym sensownym programie długofalowego rozwoju nie ma mowy. Trzeba jasno powiedzieć, że kontynuacja takiej polityki jest receptą na stagnację i trwałe zacofanie. Po prostu szkoda Polski.
Dariusz Rosati jest profesorem ekonomii i europosłem
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz