Historię Louisa najpierw poznali czytelnicy „New York Timesa", potem radiosłuchacze nadawanego w ponad 200 lokalnych rozgłośniach programu „This American Life", a na końcu wszyscy ci, którym dane było obejrzeć dokument Ryana Murdocka zatytułowany „Obama z Bronksu".
Od czwartku film dostępny jest dla amerykańskich widzów na platformie cyfrowej telewizji Showtime. Nam udało się go obejrzeć, a potem złapać samego Louisa i reżysera filmu Ryana na wywiad w trakcie American Film Festivalu we Wrocławiu.
Mogę zaczynać?
Louis Ortiz: - Yes, you can (śmiech) [„Tak, możesz" - powiedziane najgłębszym, wystudiowanym głosem Baracka Obamy - przyp. red.].
Jak zostałeś Obamą z Bronksu?
L.O.: - Jestem z Bronksu. A w 2008 roku odkryłem, że w zasadzie wyglądam jak Barack Obama. Bum! Eksplozja. Bronx i Obama to dwie silne marki. Ale dopiero w 2011 roku, kiedy spotkałem Ryana Murdocka, który siedzi tu obok mnie, tak naprawdę ukuliśmy to przezwisko.
Czy film zmienił coś w twoim życiu, Louis? Czy świat jest bardziej gotowy na Obamę z Bronksu?
L.O.: - Tak naprawdę niewiele się zmieniło, może tylko wszystko jeszcze się zintensyfikowało. Wydaje się, że jestem w większym stopniu w centrum zainteresowania. Zaczynam dostawać nowe zlecenia. Film działa jak nieoficjalny menedżer, dostaję nowe propozycje pracy, tak po prostu, bez agenta. Trochę to oszałamiające, no i powoli przestaję słyszeć: „Patrz, ten gość wygląda jak Obama" czy: „Wow, czy to Barack Obama?!", za to ludzie zaczynają mówić: „Słyszeliśmy twoją historię na > This American Life < ". Albo: „Hej, patrz, to ten Obama z Bronksu!". Jestem tym typem, który zawodowo wygląda jak tamten typ. To inny poziom rozpoznawalności i inna tożsamość.
Ale to chyba dobrze, że jesteś rozpoznawalny jako ty, a nie jako Obama - nie-Obama?
L.O.: - No tak, dla siebie zawsze byłem sobą, ale rzeczywiście, w oczach opinii publicznej jestem bardziej rozpoznawalny jako ja. Moja historia za sprawą Ryana krąży po świecie. Teraz ludzie zaczynają wspominać, że widzieli film, wcześniej pytali tylko, czy mogą sobie ze mną zrobić zdjęcie. Mam inny rodzaj fanów.
Podoba ci się to?
L.O.: - Jeszcze jak! Przecież jestem w Polsce! To zaledwie moja druga wizyta w Europie. Jest fenomenalnie, nauczyłem się kilku słów po polsku: „tak", „nie" i „dziękuję". O nie, czyżbym właśnie zapomniał to słowo, które wczoraj powtórzyłem z 10 razy? O, mam! Na zdrowie!
Tak, polski ma to do siebie, że nawet najprostsze zwroty, które w innych językach może wymówić dziecko, brzmią dość skomplikowanie, na przykład takie „dzień dobry".
L.O.: - Czekaj, czekaj, co? Nie doceniasz mojego talentu, powtórz!
„Dzień dobry", właśnie o tym mówiłam.
L.O.: - Dżendobry, proszę bardzo.
Jakie zlecenia dostajesz za sprawą dokumentu? Takie jak wcześniej: teledyski, reklamówki, komediowe występy w stylu stand-up?
L.O.: - Ostatnio zatrudniono mnie na przykład, żebym wygłosił moją pierwszą przemowę po hiszpańsku. Dostaję szalone zlecenia! Niewykluczone na przykład, że pod koniec listopada wyślą mnie do Moskwy, żebym wystąpił razem z sobowtórem Putina, który jest podobno oficjalnie zaaprobowany przez prawdziwego Putina (śmiech). To będzie niezłe logistyczne przedsięwzięcie, mam tam też mieć swoją ochronę. A kiedy już odbędziemy show z Putinem i Obamą zaakceptowany przez Putina, ponoć mamy osobiście poznać Władimira!
A czy ty jesteś oficjalnie zaakceptowany przez Obamę? Poznałeś prezydenta?
L.O.: - Nie poznałem go, ale myślę, że to, że Barack Obama i Biały Dom śledzą mnie na Twitterze, jest niezłym stemplem wiarygodności. Nie usłyszymy od nich samych, że mają pojęcie o moim istnieniu, ale Twitter mi wystarcza.
Jak wygląda trening sobowtóra, czy też impersonatora?
L.O.: - To proste zadania. Ćwiczenie mów prezydenta, jego sposobu artykulacji, gestów. Wiele robi już strój: w związku z promocją filmu noszę teraz ciągle garnitur i dochodzę do wniosku, że chyba nigdy dotąd nie ubierałem się tak formalnie. Normalnie po robocie zdejmowałem garnitur i stawałem się Louisem; teraz ludzie widzą we mnie tylko Baracka Obamę, bo za sprawą obiegu festiwalowego, do którego dostał się nasz film, nie rozstaję się z tą personą. Kończy się na tym, że biorę walizkę z normalnymi ciuchami i nawet ich nie zakładam. Chyba raz czy dwa miałem je na sobie podczas całej wyprawy.
Ryan Murdock: - Ale byłeś ubrany po cywilnemu, kiedy wyszliśmy we Wrocławiu na miasto i poszliśmy do klubu, a i tak po minucie już byłeś na scenie, a DJ zachęcał tłum, żeby skandował „Obama!" (śmiech).
L.O.: - Nie mogę od tego uciec!
Jednak gdy oglądałam film, odnosiłam wrażenie, że nie zawsze czułeś się dobrze w tej roli. Że nie pasował ci stand-up wymyślony i zorganizowany przez Dustina Golda, w którym odgrywałeś Obamę w debatach prezydenckich z sobowtórami Mitta Romneya, Donalda Trumpa i Billa Clintona.
L.O.: - To był efekt i zarazem moment kulminacyjny pracy z kompletnym palantem, próba zachowania przy tym profesjonalizmu i powstrzymania się przed zamordowaniem mojego chlebodawcy. Naprawdę próbowałem się koncentrować, pracować na poziomie i nauczyć się tyle, ile się tylko dało, zanim ostatecznie zdecydowałem, że mam dość.
R.M.: - Dustin to przy okazji bardzo inteligentny facet.
L.O.: - Bez dwóch zdań. Nigdy nie zaprzeczę też, że Dustin pomógł mi na swój sposób, ale istnieje też coś takiego jak pozytywne wzmocnienie i negatywne wzmocnienie. Jego metody pracy należały do tej drugiej kategorii. Jako szef mówił do mnie: „Przynieś moje dokumenty albo cię, kurwa, zwolnię", chociaż spokojnie mógłby powiedzieć: „Czy mógłbyś mi przynieść moje dokumenty?". To zasadnicza różnica, która kształtuje energię między ludźmi.
Jako widzowie nie jesteśmy od początku pewni, czy Dustin Gold jest faktycznie takim strasznym człowiekiem, ale po napisach końcowych [uwaga, spoiler! Dustin Gold trafił do aresztu, gdy pchnął nożem producenta telewizyjnych programów reality show - przyp. red.] nie mamy już wątpliwości.
L.O.: - Oczywiście, film jest pod tym względem stonowany. Ja spędziłem w jego towarzystwie sześć miesięcy, mieszkałem w tych samych hotelach, podróżowałem z naszym show po kraju. Ale cieszę się, że nie zakończyłem wcześniej tej współpracy. Nie byłem pewien, w jakim świetle Ryan nas pokaże, ale cieszę się, że był świadkiem tych wydarzeń. Widz naszego filmu na szczęście nie ma wątpliwości, że to Dustin jest antagonistą, idealnym czarnym charakterem.
Opowiedz o tym, co się zmieniło, kiedy Dustin pojawił się w twoim życiu.
L.O.: - W tym momencie zajmowałem się odtwarzaniem Obamy od mniej więcej dziewięciu miesięcy. Wcześniej przez pół roku byłem bezrobotny. Kiedy Dustin się ze mną skontaktował, wydawał mi się czymś w rodzaju światełka w tunelu, osobą dającą nadzieję i możliwości, brakującym ogniwem. Wiedziałem też, że jako menedżer komików i sobowtórów zatrudniał wcześniej innych impersonatorów Obamy, więc od razu wiedziałem, że chcę podjąć współpracę. A on wymyślił serię „debat prezydenckich", podczas których każdy z nas wygłasza rozmaite napisane przez niego żarty. Odgrywaliśmy je, jeżdżąc po Stanach i występując przed konserwatywną publicznością.
R.M.: - Dustin znał się na tym fachu, a to bardzo specyficzna nisza show-biznesu. Nieprzewidywalna i kapryśna. Tyle że wywierał na Louisa ogromną presję. Szczerze mówiąc, w trakcie kręcenia cieszyłem się, że jestem biały, bo miałem wrażenie, że Dustin mniej się przy mnie pilnował. Chyba dzięki temu pozwalał sobie na więcej, mówił te swoje chamskie rzeczy i zachowywał się w określony sposób nawet przy włączonej kamerze. Chyba czuł się bezpiecznie. Ja z kolei męczyłem się z tym bardzo, często przeszkadzało mi to, że nie mogę zareagować. Ale moją rolą było opowiedzenie tej historii taką, jaka się wydarzyła. Ostatecznie znacznie bardziej przysłużyłem się sprawie, pokazując to, co robił Dustin, na ekranie, niż angażując się w sytuacje między chłopakami.
L.O.: - Doceniam, że tam byłeś, Ryan. Nigdy nie wszedłeś mi w paradę.
Dustin wydaje się największym fanem własnego show. Widzimy go w filmie, jak bawi się bodaj lepiej niż sama widownia.
L.O.: - Coś ci powiem. Doświadczyłem znacznie gorszych rzeczy niż to, co widać na ekranie, bo Ryana nie było z nami 24 godziny na dobę. Jeśli wydaje ci się, że Dustin się dobrze bawił, powiem ci, że bawiłby się jeszcze lepiej, gdyby część żartów, które dla mnie napisał, nie została wyrzucona. Scenariusz musiał być zawsze akceptowany z klientem, dla którego występowaliśmy, i nawet odbiorcy naszych występów - republikanie i konserwatyści - odrzucali część z tych żartów jako zbyt hardcorowe! Gdyby to od niego zależało, byłoby znacznie ostrzej i bardziej rasistowsko.
Czy przez to wszystko zacząłeś interesować się polityką?
L.O.: - Nie, nie zostałem specjalistą. Odkąd pamiętam, byłem demokratą, bo należałem do związku zawodowego w mojej poprzedniej pracy. Moje poglądy się nie zmieniły, ale teraz widzę rzeczy poza prostymi podziałami, lepiej rozumiem, jak działa ta machina. Ale zdecydowanie nie chciałbym udawać, że jestem politykiem - to znaczy robię to na co dzień, ale nie na poziomie deklaracji poglądów (śmiech). Na pewno nie chciałbym, by mój głos był brany pod uwagę, i już na pewno nie mam zamiaru zadawać się z politykami, bo nauczyłem się, że to jest gra, w dodatku szalona. To, że wyglądam, jak wyglądam, już wystarczająco skomplikowało mi życie! A zapraszano mnie wielokrotnie, żebym zajął stanowisko w jakiejś sprawie. To kuszące, ale jednak nie do końca (śmiech).
R.M.: - Popatrz na Obamę. Tak dobrze się sprawdzał w prowadzeniu kampanii!
Myślicie, że nie jest już równie dobrym rządzącym?
R.M.: - Właśnie tak uważam. Obama przejął gigantyczną biurokrację, wielu ludzi od początku było niezbyt skorych do współpracy.
L.O.: - Dlatego to nie jest całkiem jego wina
R.M.: - Nie, oczywiście, nie obwiniam go, ale to właśnie sprawia, że
L.O.: - administracja Obamy nie jest w stu procentach sukcesem.
R.M.: - Mają niesamowitą energię i zapewne gdy spojrzymy na ten okres z perspektywy 10 lat, okaże się, że osiągnęli wielkie rzeczy. Ale każdy pojedynczy krok na tej drodze to walka z przeszkodami. Kongres po prostu nie chce współpracować z tym facetem.
Uważacie, że w takich okolicznościach Obama może naprawdę coś zmienić?
L.O.: - Myślę, że może się to udać tylko wtedy, kiedy zostanie wybrany na trzecią kadencję (śmiech).
R.M.: - Będziemy wiedzieć więcej po wyborach uzupełniających za tydzień, dowiemy się wtedy, kto kontroluje Senat. Zyskamy jaśniejszy obraz i zarazem zaczniemy przygotowywać się do kolejnych wyborów. Obama stanie się wtedy „kulawą kaczką" [czyli „lame duck" - politykiem, który nie może już zostać ponownie wybrany na to samo stanowisko i może tylko doczekać końca swojej kadencji - przyp. red.]. Powinien nabrać śmiałości, będzie mógł sobie pozwolić na odważniejsze wypowiedzi.
L.O.: - Ja też stanę się śmielszy.
Czy wciąż zdarza się, że komuś się wydaje, że jesteś prawdziwym Obamą?
L.O.: - Tak, zdarza się, bez zabiegania o to z mojej strony. Trzymam się z daleka od sytuacji, w których mogłoby powstać takie wrażenie, ale czasami wciąż tak bywa. Na przykład wczoraj - idziemy sobie akurat po centrum Wrocławia z trzema chłopakami: z Ryanem, Seanem i jeszcze jednym filmowcem, i przechodzimy koło grupki dziewcząt. Akurat mam ochotę zabawić się z chłopakami - sam bym się na to nigdy nie zdecydował - więc mówię do dziewczyn: „Hej, jak się macie?". Wybałuszają na nas oczy, zastygają w pół słowa i zaczynają do mnie podchodzić, a chłopaki wtedy załapują konwencję i zaczynają mnie od nich odseparowywać, mówią: „Proszę się odsunąć". A ja się odwracam i odchodzę, co sprawia, że dla tych dziewczyn to jest jeszcze bardziej wiarygodne, kompletnie już nie wiedzą, co jest grane. Ale staram się tego nie robić na co dzień.
Ale to może być naprawdę zabawne.
L.O.: - Taaak, chociaż nie zarabiam na tym pieniędzy, a mam za to wyrzuty sumienia, że pogrywam sobie z ludźmi. Kiedy w końcu się orientują, że to nie Obama - a przecież prędzej czy później to się dzieje - mają absolutne prawo pomyśleć, że straszny ze mnie palant. A przecież nie jest to wcale moim celem!
R.M.: - Te sytuacje głównie kształtuje kontekst. Ludzie czasem są wobec niego bezbronni. Byliśmy jakiś czas temu w Toronto. Zasiedliśmy w kawiarni na lunch, wokół stołu kamery, bo akurat kręciliśmy. Kelnerka rozdaje wszystkim menu, dochodzi do Louisa i wtedy zupełnie z bliska spogląda w jego twarz i zamiera. Jej mina wyraża całkowite pomieszanie, prawie mdleje z wrażenia! Zaczyna mówić coś bez ładu i składu: „Och, proszę pana, proszę, tu woda, przyniosę panu, eee, kartę, zaraz wracam". I biegnie na tył restauracji, a my słyszymy, jak mówi do współpracowników teatralnym szeptem: „Ej, ej, słuchajcie, obsługuję prezydenta Stanów Zjednoczonych!".
L.O.: - Nie, to bardziej brzmiało jak: „Prezydent Stanów Zjednoczonych tu jest i ja go obsługuję!".
R.M.: - W każdym razie wiedziałem, że ona nie ma pojęcia, że Louis nie jest Obamą, a ty nie miałeś pewności, prawda? Ludzie czasem podłapują konwencję i grają w twoją grę.
L.O.: - Nie miałem pewności, to fakt, więc kiedy kelnerka wróciła i nadal się okropnie denerwowała, a do tego zaczęła mnie traktować ze szczególnym respektem, zorientowałem się, co jest grane. A że nie mogłem już tego znieść - im bardziej sytuacja się przedłużała, tym trudniej było powiedzieć jej prawdę, bałem się, że pęknie jej serce! - w końcu wyciągnąłem wizytówkę i powiedziałem: „Jestem sobowtórem Baracka Obamy". Kelnerka popatrzyła na nią z niedowierzaniem, w pierwszej chwili nie uwierzyła, po czym nagle z jej twarzy odpłynęła cała krew i poczuła totalne zażenowanie! Było mi jej okropnie żal, ale z drugiej strony cieszyłem się, że to wyjaśniłem.
R.M.: - Chciała się zapaść pod ziemię ze wstydu!
L.O.: - Wyściskałem ją z 10 razy i przeprosiłem, ale nic na to nie poradzę, że nie jestem Nim! (śmiech).
Czy ludzie traktują cię, jakbyś był prezydentem? Zwierzają ci się, opowiadają swoje historie?
L.O.: - Tak, jak najbardziej. Doceniam dobre ludzkie historie, zwłaszcza te pozytywne. Często zdarzają się też ponure typy, ale na szczęście wiem, jak je omijać. Kiedy zobaczę coś szczerego, zostanę, wysłucham, wczuję się.
Masz specjalną pozycję, ludzie się przed tobą otwierają w sposób, w który nie otworzyliby się przed żadną inną obcą osobą.
R.M.: - To przełamuje lody, ludzie lubią angażować się w swoistą fantazję, bo to jest przyjemne. Obama to taka postać, która emanuje otwartością, chociaż jest de facto ograniczany przez swoją pozycję. Ale wysłuchiwanie ludzi jest w jego stylu.
L.O.: - A jako że on nie może się tym zająć, jak go zastępuję! (śmiech).
Twoja córka jest już w college'u?
L.O.: - Tak, Reina uczy się, ma stypendium. To superdziewczyna, bardzo wyważona, nie chwali się mną wokoło. Jest trochę jak Sasha i Melia [córki Baracka Obamy - przyp. red.]. Choć może jednak nie! (śmiech).
Cieszyła się razem z tobą, kiedy Obama został ponownie wybrany?
L.O.: - Tak, bardzo. Od pierwszego dnia cieszyła się moim sukcesem. Chociaż nie, właściwie to nieprawda, bo na początku, kiedy ktoś zauważył, że wyglądam jak ten kandydat na prezydenta, powiedziała mi: „Tato, oszalałeś. Wcale nie wyglądasz jak Obama". Widziała we mnie tylko swojego tatę. A kiedy ją przekonywałem, powiedziała mi, że zwariowałem i żebym przestał ją zawstydzać.
R.M.: - Dodajmy na jej usprawiedliwienie, że Reina była wtedy w szkole średniej, czyli w okresie, kiedy wszystko wydaje się żenujące.
L.O.: - Uwierzyła dopiero wtedy, kiedy spotkaliśmy się jakiś czas później na lotnisku. Miałem na sobie garnitur, pełen „look Obamy". I kiedy wtedy mnie zobaczyła, to było niesamowite, zareagowała jak różne przypadkowe osoby na ulicy: „Tato, o Boże, masz rację!" (śmiech). Ja na to, że wiem, że ludzie mi to mówią od jakiegoś czasu. Dałem jej też zdjęcie z dedykacją: „Dla mojej córki". Nie mogła w to uwierzyć.
To niesamowity potencjał, nie znam nikogo innego, kto byłby tak bardzo podobny do niezwykle potężnej osoby. Dobrze, że w filmie pada pytanie: „A co ty byś zrobił, gdyby to stało się twoim udziałem?".
L.O.: - Wiele osób, które spotykam, niezależnie od ich poglądów politycznych, mówi mi, że nie potrafiłyby tak żyć: w ciągłej podróży, z daleka od rodziny, poza przewidywalną i bezpieczną strukturą pracy od 9 do 17. Niektórzy mówili, że nigdy nie mogliby wyglądać jak ten czarnuch!
Serio? Ktoś tak mówi?
L.O.: - O tak. Ale inni mówią też: „Nie mógłbym wyglądać jak najpotężniejszy człowiek świata" w pozytywnym kontekście. Co ty byś zrobiła, gdybyś spojrzała w lustro i zobaczyła pierwszą panią prezydent ważnego kraju?
R.M.: - Louis zdecydował się na tę ścieżkę, ale znam go od jakiegoś czasu i wiem, że były takie momenty, kiedy był nią bardziej podekscytowany, oraz takie, kiedy mniej. Ale nawet gdy jest ubrany po cywilnemu, ludzie zwracają na to uwagę, jest w tym pewna nieuchronność. Gdybyś miała cechę, o której każdy wspomina, musiałabyś jakoś się do niej ustosunkować. Wystarczyło więc przyjąć ją i pójść na całość.
Louis Ortiz. Portorykańczyk, mieszkaniec nowojorskiego Bronksu, zawodowo trudni się odgrywaniem roli Baracka Obamy. Stał się bohaterem filmu dokumentalnego "Obama z Bronxu".
Agata Michalak. Redaktorka naczelna magazynu „Kukbuk", z wykształcenia kulturoznawczyni. Szefowała miesięcznikowi „Aktivist", pisywała do berlińskiego dwutygodnika „Zitty", „Wysokich Obcasów" czy „Exklusiva". Współtworzyła dział kultury w portalu naTemat.pl, współprowadziła autorską audycję gastronomiczno-miejską w Radiu Roxy. Prowadzi bloga o ekodesignie w serwisie He!!o Zdrowie, moderuje spotkania i konferencje.