Euro 2012. Jerzy Dudek: kadra potrzebuje nie tylko Smudy
05.12.2011 aktualizacja: 2011-12-04 20:00
Kiedyś mieliśmy "ciulatego" trenera. Zebrałem w pokoju zawodników i powiedzieliśmy sobie: "Dość, nie chcemy więcej dostawać po dupie tylko dlatego, że on czegoś nie widzi na boisku". Piłkarze kadry też muszą wziąć na siebie odpowiedzialność. Drużyna potrzebuje nie tylko Smudy - mówi były bramkarz reprezentacji
Robert Błoński: Czy po losowaniu grup Euro 2012 popadłeś w euforię i widzisz już drużynę Smudy w ćwierćfinale?
Jerzy Dudek: Nie, choć losowanie jest dobre. Grałem ponad 20 lat i wiem, że za darmo nikt niczego nie rozdaje. Nawet jeśli okaże się, że byliśmy w najsłabszej grupie Euro, to i tak awans będzie kosztował mnóstwo wysiłku. Gdybyśmy jak Ukraina trafili na Szwecję, Anglię i Francję, nadziei nie byłoby żadnej.
Co możemy osiągnąć?
- Wszystko i nic. Wielu mówi, że to najsłabsza reprezentacja w najnowszej historii naszego futbolu. Drużyny Jerzego Engela, Pawła Janasa i Leo Beenhakkera przegrywały na wielkich imprezach, a teraz nagle oczekujemy wyjścia z grupy. Na jakiej podstawie? Trener Franciszek Smuda twierdzi, że to byłoby mistrzostwo świata. Tylko że za to nie dostaje się medalu. Wiemy, w którym miejscu jest reprezentacja, a mimo to, gdy okazało się, że gramy z Rosją, Czechami i Grecją, wszyscy od razu powiedzieli: "Łatwo ich pokonamy". A przecież rywale wciąż są od nas lepsi.
To wyjdziemy z grupy?
- Chciałbym bardzo i życzę tego drużynie, ale mówiąc szczerze, przed losowaniem myślałem, że nie mamy żadnych szans. W sparingach wszyscy oprócz Włochów nie grali z nami w najsilniejszym składzie. Traktowali mecz na zasadzie: "Z Polską? Jakoś to będzie". U nas nie widziałem stylu i pomysłu. Wszystko było wymęczone. Wyglądało, że na Euro będziemy liczyć na błysk geniuszu Roberta Lewandowskiego, szarpnięcia skrzydłowego Kuby Błaszczykowskiego, dobrą grę Łukasza Piszczka oraz nieomylność Wojtka Szczęsnego. Nadzieję na sukces opieramy na indywidualnych akcjach, tylko po nich jesteśmy groźni. Dopiero od dwóch-trzech miesięcy gramy w miarę stabilnym składem. Każdy kolejny selekcjoner powiela błędy poprzedników, powołuje stu nowych graczy, żeby stwierdzić, że się nie nadają, i wraca do tych, co byli.
Najrzetelniej oceniają nas inni. Wszystkie reprezentacje z koszyków numer dwa, trzy, cztery chciały trafić na Polskę. To nie wzięło się znikąd. Kadra Smudy nie pokonała żadnego finalisty Euro. Mówi się, że najlepszy mecz rozegrała przeciwko Niemcom w Gdańsku. Ale tym, którzy tak twierdzą, pokazałbym momenty, w których rywale przyspieszali i co wtedy działo się pod bramką Szczęsnego. Na Euro Niemcy będą tak grać przez 90 minut, w Gdańsku grali tak przez 30. Po losowaniu szanse się pojawiły, ale wciąż pozostają iluzoryczne. Nie trafiliśmy na żadną potęgę, choć i ci rywale, których mamy, będą faworytami w meczach z nami. Różnica nie jest jednak tak duża, jak mogłaby być. Grecy są w naszym zasięgu, nie wiem jak Rosja i Czechy. Oczekiwania awansu będą ogromne, a presja większa niż po jakimkolwiek innym losowaniu.
Co teoretycznie jest dla nas korzystniejsze - granie w grupie, z której istnieje cień nadziei na awans, czy z rywalami, z którymi nie mamy szans, co sprawia, że presja jest mniejsza?
- Los nam sprzyjał i musimy spróbować wykorzystać to ze wszystkich sił. Musimy wykreować doskonałą atmosferę w zespole i wokół niego. Mam nadzieję, że przygotowań nie zakłóci kolejna afera w PZPN. Trener Smuda musi mieć plan na pokonanie każdego rywala. Już przed mistrzostwami musi mieć inny pomysł na Greków, inny na Rosjan, inny na Czechów. Nie może reagować dopiero po meczach. Mówienie ogólników - "Gramy do końca", "Damy z siebie wszystko" - jest fajne dla mediów. Poza tym trzeba mieć plan, który pozwoli nam maksymalnie wykorzystać los.
Czy Smuda jest selekcjonerem, który z każdego zawodnika potrafi wykrzesać maksimum jego możliwości?
- Kiedyś mieliśmy "ciulatego" trenera. Zebrałem w pokoju paru zawodników i powiedzieliśmy sobie: "Tak dalej być nie może, dość. Nie chcemy więcej dostawać po dupie tylko dlatego, że trener czegoś nie widzi na boisku". Piłkarze też muszą wziąć na siebie odpowiedzialność. Kadra potrzebuje nie tylko Smudy, ale też zawodników, którzy staną w pierwszym szeregu. Ludzie ze sztabu nie mogą być anonimowi, muszą mieć swoje zdanie. Pytanie tylko, czy Smuda potrafi kogokolwiek słuchać i wyciągać wnioski...
Powiela błędy poprzedników?
- Mam wrażenie, że ci, którzy byli na wielkiej imprezie, nie chcą dzielić się spostrzeżeniami, albo ci, którzy dopiero na niej będą, nie chcą ich słuchać. Z taką grą jak do tej pory będzie ciężko o wyjście z grupy. Takim zespołom jak Polska sukces na wielkiej imprezie mogą zagwarantować świetna defensywa i kontrataki, żelazne przygotowanie kondycyjne oraz perfekcyjnie dopracowane stałe fragmenty gry. Innej filozofii nie wymyślimy. Pressingiem przez 90 minut, czego wymaga Smuda, grać się nie da. Chyba że z San Marino. I musimy też uważać, żeby nam nie strzelili gola. Nasza gra musi być wyrachowana i ostrożna. Tyle że już nie ma czasu na testy... Wszystko więc zweryfikuje Euro.
Podoba ci się naturalizowanie piłkarzy?
- Przez ostatnie lata awanse na wielkie imprezy i euforia zaciemniały obraz rzeczywistości. Źródło z piłkarzami wysychało. Nie ma następców, szkolenia młodzieży i pomysłów na to, co dalej. W kadrze Engela nie było komu strzelać bramek, więc daliśmy paszport Emanuelowi Olisadebe. Teraz musimy szukać za granicą stopera, lewego obrońcy, defensywnego pomocnika i rozgrywającego.
Skończyłeś już z grą w piłkę?
- Jeśli mówimy o klubie klasy Liverpoolu czy Realu, to ten etap jest już za mną. Rok temu postanowiłem, że odchodzę z Madrytu i robię roczną przerwę. Nie dostałem propozycji rzucającej na kolana - mogłem wrócić do Liverpoolu, ale nie chciałem znów być rezerwowym, Feyenoordu nie było na mnie stać, rozważałem grę w amerykańskiej MLS, ale pomysł wybiła mi z głowy rodzina. Nie było sensu jechać na drugi koniec świata tylko na rok. Pytały o mnie Leeds i Rayo Vallecano, ale nie wypadało iść do przeciętnego klubu. Generalnie nie zgadzam się z Janem Tomaszewskim, ale kiedyś słusznie powiedział, że lepiej skończyć o rok za wcześnie niż o dzień za późno. Nie mówię ostatecznie: "To koniec", wątpię jednak, bym odnalazł motywację do dalszej kariery. Nowe życie mi się podoba. Wstaję o siódmej, córki odwożę do przedszkola, syna do szkoły. Później pokażę się to tu, to tam. I jest dobrze. Przez 15 lat poza Polską na nic nie miałem czasu. Mój tygodniowy plan kończył się na sobotnim meczu. Ludzie mnie znają, ale ja nikogo nie znam, nie mam kontaktów. Nie potrafię zadzwonić i o coś poprosić. Kiedy grałem w piłkę, robił to za mnie brat Darek albo przyjaciel Tomek Rząsa. Teraz mam więcej czasu, zaangażowałem się w kilka projektów związanych z piłką, ale nie z boiskiem. Dzięki współpracy z Castrolem, Ferrero czy Szlachetną Paczką łatwiej mi przeskoczyć na drugą stronę. Przecież całe życie nie będę biegał w krótkich spodenkach. Uczę się nowej rzeczywistości. Może czas wyznaczyć nowe trendy w polskiej piłce i wykorzystać doświadczenia z czasów gry w Feyenoordzie, Liverpoolu oraz Realu.
Rozumiem, że chcesz być prezesem PZPN. Wybory za rok.
- Jestem za młody, by zostać działaczem. Poczekam, aż "będzie większa kasa do wzięcia" - tak mawia obecny prezes Grzegorz Lato. Nie wiem, czy wygra kolejne wybory i czy w ogóle w nich wystartuje. Wiem, że jeśli chcemy się odnaleźć na salonach UEFA, to tym władzom będzie trudno. Trzeba jak najszybciej zmienić wizerunek PZPN. Da się to zrobić. Po przegranym mundialu w 2006 r. atmosfera wokół kadry i trenera Pawła Janasa była tragiczna, zespół miał okropną reputację, odwrócili się wszyscy. Wystarczyło, że prezes Michał Listkiewicz zatrudnił Leo Beenhakkera. To był strzał w dziesiątkę. Znaleźli się sponsorzy, bo są ludzie chętni do inwestowania w polską piłkę, ale muszą mieć gwarancję, że powstanie z tego coś dobrego. Dziś słyszą byłego sekretarza Zdzisława Kręcinę, który mówi o "procentach", "bańkach" czy "mieszkaniu dla młodego". Do PZPN, jak do polityki, powinni trafiać ludzie zamożni, którzy dla paru groszy nie zmienią przepisów na niekorzystne. Prezes musi być akceptowany przez każde środowisko i swoją osobowością zjednoczyć wszystkie opcje. Wokół Laty dzieją się kompromitujące rzeczy. Przez trzy lata w związku sporo zarobił i stał się bardziej arogancki, niż był.
Po Euro będziemy mieć problem. Ryba zostanie zjedzona, zostaną ości. Niczego nie wykluczam, ale na razie nie widzę się w roli prezesa. Choć gdybym miał się porównać do tych, którzy rządzili ostatnio, to nie mam kompleksów. Mam doświadczenie, osobowość i sprawnie poruszam się na salonach, znam języki obce. Niekoniecznie muszę być w obozie przyszłego prezesa związku, ale wkurza mnie to, co się dzieje. Gdyby mi nie zależało, pracowałbym w Madrycie jako trener bramkarzy, konsultant czy skaut. Źle bym nie miał. Jednak wróciłem.
Jerzy Dudek: Nie, choć losowanie jest dobre. Grałem ponad 20 lat i wiem, że za darmo nikt niczego nie rozdaje. Nawet jeśli okaże się, że byliśmy w najsłabszej grupie Euro, to i tak awans będzie kosztował mnóstwo wysiłku. Gdybyśmy jak Ukraina trafili na Szwecję, Anglię i Francję, nadziei nie byłoby żadnej.
Co możemy osiągnąć?
- Wszystko i nic. Wielu mówi, że to najsłabsza reprezentacja w najnowszej historii naszego futbolu. Drużyny Jerzego Engela, Pawła Janasa i Leo Beenhakkera przegrywały na wielkich imprezach, a teraz nagle oczekujemy wyjścia z grupy. Na jakiej podstawie? Trener Franciszek Smuda twierdzi, że to byłoby mistrzostwo świata. Tylko że za to nie dostaje się medalu. Wiemy, w którym miejscu jest reprezentacja, a mimo to, gdy okazało się, że gramy z Rosją, Czechami i Grecją, wszyscy od razu powiedzieli: "Łatwo ich pokonamy". A przecież rywale wciąż są od nas lepsi.
- Chciałbym bardzo i życzę tego drużynie, ale mówiąc szczerze, przed losowaniem myślałem, że nie mamy żadnych szans. W sparingach wszyscy oprócz Włochów nie grali z nami w najsilniejszym składzie. Traktowali mecz na zasadzie: "Z Polską? Jakoś to będzie". U nas nie widziałem stylu i pomysłu. Wszystko było wymęczone. Wyglądało, że na Euro będziemy liczyć na błysk geniuszu Roberta Lewandowskiego, szarpnięcia skrzydłowego Kuby Błaszczykowskiego, dobrą grę Łukasza Piszczka oraz nieomylność Wojtka Szczęsnego. Nadzieję na sukces opieramy na indywidualnych akcjach, tylko po nich jesteśmy groźni. Dopiero od dwóch-trzech miesięcy gramy w miarę stabilnym składem. Każdy kolejny selekcjoner powiela błędy poprzedników, powołuje stu nowych graczy, żeby stwierdzić, że się nie nadają, i wraca do tych, co byli.
Najrzetelniej oceniają nas inni. Wszystkie reprezentacje z koszyków numer dwa, trzy, cztery chciały trafić na Polskę. To nie wzięło się znikąd. Kadra Smudy nie pokonała żadnego finalisty Euro. Mówi się, że najlepszy mecz rozegrała przeciwko Niemcom w Gdańsku. Ale tym, którzy tak twierdzą, pokazałbym momenty, w których rywale przyspieszali i co wtedy działo się pod bramką Szczęsnego. Na Euro Niemcy będą tak grać przez 90 minut, w Gdańsku grali tak przez 30. Po losowaniu szanse się pojawiły, ale wciąż pozostają iluzoryczne. Nie trafiliśmy na żadną potęgę, choć i ci rywale, których mamy, będą faworytami w meczach z nami. Różnica nie jest jednak tak duża, jak mogłaby być. Grecy są w naszym zasięgu, nie wiem jak Rosja i Czechy. Oczekiwania awansu będą ogromne, a presja większa niż po jakimkolwiek innym losowaniu.
Co teoretycznie jest dla nas korzystniejsze - granie w grupie, z której istnieje cień nadziei na awans, czy z rywalami, z którymi nie mamy szans, co sprawia, że presja jest mniejsza?
- Los nam sprzyjał i musimy spróbować wykorzystać to ze wszystkich sił. Musimy wykreować doskonałą atmosferę w zespole i wokół niego. Mam nadzieję, że przygotowań nie zakłóci kolejna afera w PZPN. Trener Smuda musi mieć plan na pokonanie każdego rywala. Już przed mistrzostwami musi mieć inny pomysł na Greków, inny na Rosjan, inny na Czechów. Nie może reagować dopiero po meczach. Mówienie ogólników - "Gramy do końca", "Damy z siebie wszystko" - jest fajne dla mediów. Poza tym trzeba mieć plan, który pozwoli nam maksymalnie wykorzystać los.
Czy Smuda jest selekcjonerem, który z każdego zawodnika potrafi wykrzesać maksimum jego możliwości?
- Kiedyś mieliśmy "ciulatego" trenera. Zebrałem w pokoju paru zawodników i powiedzieliśmy sobie: "Tak dalej być nie może, dość. Nie chcemy więcej dostawać po dupie tylko dlatego, że trener czegoś nie widzi na boisku". Piłkarze też muszą wziąć na siebie odpowiedzialność. Kadra potrzebuje nie tylko Smudy, ale też zawodników, którzy staną w pierwszym szeregu. Ludzie ze sztabu nie mogą być anonimowi, muszą mieć swoje zdanie. Pytanie tylko, czy Smuda potrafi kogokolwiek słuchać i wyciągać wnioski...
Powiela błędy poprzedników?
- Mam wrażenie, że ci, którzy byli na wielkiej imprezie, nie chcą dzielić się spostrzeżeniami, albo ci, którzy dopiero na niej będą, nie chcą ich słuchać. Z taką grą jak do tej pory będzie ciężko o wyjście z grupy. Takim zespołom jak Polska sukces na wielkiej imprezie mogą zagwarantować świetna defensywa i kontrataki, żelazne przygotowanie kondycyjne oraz perfekcyjnie dopracowane stałe fragmenty gry. Innej filozofii nie wymyślimy. Pressingiem przez 90 minut, czego wymaga Smuda, grać się nie da. Chyba że z San Marino. I musimy też uważać, żeby nam nie strzelili gola. Nasza gra musi być wyrachowana i ostrożna. Tyle że już nie ma czasu na testy... Wszystko więc zweryfikuje Euro.
Podoba ci się naturalizowanie piłkarzy?
- Przez ostatnie lata awanse na wielkie imprezy i euforia zaciemniały obraz rzeczywistości. Źródło z piłkarzami wysychało. Nie ma następców, szkolenia młodzieży i pomysłów na to, co dalej. W kadrze Engela nie było komu strzelać bramek, więc daliśmy paszport Emanuelowi Olisadebe. Teraz musimy szukać za granicą stopera, lewego obrońcy, defensywnego pomocnika i rozgrywającego.
Skończyłeś już z grą w piłkę?
- Jeśli mówimy o klubie klasy Liverpoolu czy Realu, to ten etap jest już za mną. Rok temu postanowiłem, że odchodzę z Madrytu i robię roczną przerwę. Nie dostałem propozycji rzucającej na kolana - mogłem wrócić do Liverpoolu, ale nie chciałem znów być rezerwowym, Feyenoordu nie było na mnie stać, rozważałem grę w amerykańskiej MLS, ale pomysł wybiła mi z głowy rodzina. Nie było sensu jechać na drugi koniec świata tylko na rok. Pytały o mnie Leeds i Rayo Vallecano, ale nie wypadało iść do przeciętnego klubu. Generalnie nie zgadzam się z Janem Tomaszewskim, ale kiedyś słusznie powiedział, że lepiej skończyć o rok za wcześnie niż o dzień za późno. Nie mówię ostatecznie: "To koniec", wątpię jednak, bym odnalazł motywację do dalszej kariery. Nowe życie mi się podoba. Wstaję o siódmej, córki odwożę do przedszkola, syna do szkoły. Później pokażę się to tu, to tam. I jest dobrze. Przez 15 lat poza Polską na nic nie miałem czasu. Mój tygodniowy plan kończył się na sobotnim meczu. Ludzie mnie znają, ale ja nikogo nie znam, nie mam kontaktów. Nie potrafię zadzwonić i o coś poprosić. Kiedy grałem w piłkę, robił to za mnie brat Darek albo przyjaciel Tomek Rząsa. Teraz mam więcej czasu, zaangażowałem się w kilka projektów związanych z piłką, ale nie z boiskiem. Dzięki współpracy z Castrolem, Ferrero czy Szlachetną Paczką łatwiej mi przeskoczyć na drugą stronę. Przecież całe życie nie będę biegał w krótkich spodenkach. Uczę się nowej rzeczywistości. Może czas wyznaczyć nowe trendy w polskiej piłce i wykorzystać doświadczenia z czasów gry w Feyenoordzie, Liverpoolu oraz Realu.
Rozumiem, że chcesz być prezesem PZPN. Wybory za rok.
- Jestem za młody, by zostać działaczem. Poczekam, aż "będzie większa kasa do wzięcia" - tak mawia obecny prezes Grzegorz Lato. Nie wiem, czy wygra kolejne wybory i czy w ogóle w nich wystartuje. Wiem, że jeśli chcemy się odnaleźć na salonach UEFA, to tym władzom będzie trudno. Trzeba jak najszybciej zmienić wizerunek PZPN. Da się to zrobić. Po przegranym mundialu w 2006 r. atmosfera wokół kadry i trenera Pawła Janasa była tragiczna, zespół miał okropną reputację, odwrócili się wszyscy. Wystarczyło, że prezes Michał Listkiewicz zatrudnił Leo Beenhakkera. To był strzał w dziesiątkę. Znaleźli się sponsorzy, bo są ludzie chętni do inwestowania w polską piłkę, ale muszą mieć gwarancję, że powstanie z tego coś dobrego. Dziś słyszą byłego sekretarza Zdzisława Kręcinę, który mówi o "procentach", "bańkach" czy "mieszkaniu dla młodego". Do PZPN, jak do polityki, powinni trafiać ludzie zamożni, którzy dla paru groszy nie zmienią przepisów na niekorzystne. Prezes musi być akceptowany przez każde środowisko i swoją osobowością zjednoczyć wszystkie opcje. Wokół Laty dzieją się kompromitujące rzeczy. Przez trzy lata w związku sporo zarobił i stał się bardziej arogancki, niż był.
Po Euro będziemy mieć problem. Ryba zostanie zjedzona, zostaną ości. Niczego nie wykluczam, ale na razie nie widzę się w roli prezesa. Choć gdybym miał się porównać do tych, którzy rządzili ostatnio, to nie mam kompleksów. Mam doświadczenie, osobowość i sprawnie poruszam się na salonach, znam języki obce. Niekoniecznie muszę być w obozie przyszłego prezesa związku, ale wkurza mnie to, co się dzieje. Gdyby mi nie zależało, pracowałbym w Madrycie jako trener bramkarzy, konsultant czy skaut. Źle bym nie miał. Jednak wróciłem.
Niedawno powiedziałeś: "Za decyzję o zdjęciu orła z koszulek reprezentacji prezes Lato powinien podać się do dymisji".
- Tak uważam. Logo PZPN mi się podoba. Jest w nim trochę związku, trochę orła i trochę piłki, ale nie może zastąpić godła. Przeraża mnie niekompetencja obecnych władz. Chcieliśmy, żeby związkiem rządził piłkarz. Ale miał rządzić, zmieniając wizerunek na lepszy. Miał pokazać, że PZPN to coś fajnego i nowego, a nie wciąż ten sam stary "beton". Legenda naszego futbolu i światowej klasy piłkarz miał być gwarantem uczciwości. Miał być jego twarzą, a rządzić mieli fachowcy. Jak jest, każdy widzi.
To jaki masz pomysł na przyszłość?
- Na razie kupiłem porządny kalendarz, żeby się nie pogubić, i rozpisałem plany. W ostatnich dwóch latach przestałem mieć życiowy cel. A przecież zawsze go miałem. Nawet kiedy trafiłem do Realu jako drugi bramkarz, bez szans na grę. Chciałem udowodnić, że się nie pomylili, biorąc do największej drużyny świata chłopaka z Knurowa. I pokazałem, że byłem godny tej inwestycji. Zatrudnili mnie na rok, zostałem cztery lata i miałem propozycję na kolejne. Tyle że w ostatnich dwóch latach przestałem stawiać sobie pytanie: "Co teraz?". Dziś próbuję odzyskać marzenia, które dotąd nakręcały mnie do życia. Nie są nakierowane na pracę w polskim klubie, nie chcę być dyrektorem sportowym, prezesem czy trenerem. Wiele osób chciało się umówić, pytało o plany. Nikogo nie chciałem zawieść, więc odpowiadałem: "Z całym szacunkiem, ale nie to chcę teraz robić w życiu".
To, co za tobą, nazwałbyś karierą? Piłkarze nie lubią tego słowa.
- Też nie lubię, ale w pewnym momencie przekroczyłem granicę "przygody". Żyłem pod nieustanną presją. Wszystko, co robiłem, musiało być wyrachowane i profesjonalne. Grałem w klubach, gdzie odpowiedzialność za wynik, postawę na boisku i poza nim, za to, kim się jest dla kibiców, była na najwyższym poziomie. Tam nauczyłem się rzeczy, których w Polsce bym nie poznał.
Mówiłeś o marzeniach. Wygranie Ligi Mistrzów z Liverpoolem w 2005 r. było spełnieniem najskrytszego?
- Kiedy miałem 18 lat, załatwiałem sobie pracę w kolumnie szybowej na kopalni Szczygłowice. Stanowiska obok zajmowali piłkarze z klubów ligi okręgowej, więc cieszyłem się, że łatwo wygramy mistrzostwo kopalń. Wtedy przyszedł nieżyjący trener i jeden z kierowników Concordii Tadeusz Wiercioch. Zaproponował mi ostatni kopalniany etat przeznaczony dla piłkarza. Zostałem zatrudniony w III lidze jako piąty bramkarz. Ludzie pukali się w głowę i mówili, że to nie ma sensu. Wtedy, w 1991 r., spełniło się moje pierwsze futbolowe marzenie - zostałem zawodowym piłkarzem. O Lidze Mistrzów wówczas nie myślałem. Twardo stąpałem po ziemi.
A niedawno wygrałeś plebiscyt UEFA na najpiękniejszy moment w 20-letniej historii Champions League. Za to, w jaki sposób broniłeś karne z Milanem, dostałeś w internetowym głosowaniu 21 proc. Drugi był gol Zinedine'a Zidane'a dający Realowi wygraną z Leverkusen. Dostał 12 proc. głosów.
- Któregoś dnia dostałem SMS-a z gratulacjami, że "Dudek dance", czyli mój taniec podczas serii rzutów karnych w Stambule, wygrał plebiscyt na stronie UEFA. Tym razem to było coś poważniejszego. A moja obrona strzału Szewczenki z ostatniej minuty dogrywki tamtego finału została wybrana na drugą w historii futbolu paradę bramkarza. Lepszy był tylko Anglik Gordon Banks, który "szczupakiem" obronił strzał w meczu z Brazylią. Pięknie wyszło.
Wracasz do meczu w Stambule?
- Czasem wstukuję na YouTubie "dudek" i najpierw wyskakują skecze legendarnego kabaretu, a potem moje parady. Widziałem skrót tamtego finału. Do tego, by obejrzeć go od pierwszej do ostatniej minuty, musi być specjalna okazja.
Co pamiętasz z tamtego meczu?
- Najpierw grę w kręgle. Przylecieliśmy do Turcji trzy dni przed finałem i dla rozładowania emocji menedżer Liverpoolu Rafa Benitez zabrał nas na kręgle. Grałem z taką pasją, że prawie naderwałem przegub ręki.
Finał był jak cała moja kariera. Do przerwy przegrywaliśmy 0:3. Dzięki pracy i ogromnej determinacji doprowadziliśmy do remisu. Gdy w dogrywce obroniłem strzały Szewczenki z czterech i dwóch metrów, szepnąłem: "Jurek, k..., nareszcie! Na taki moment czekałeś". Tamtej wiosny byłem bardzo krytykowany w Anglii. Nawet gdy nie puszczałem gola, dziennikarze wytykali mi błędy. Moim zmiennikiem był Scott Carson, nadzieja angielskiej reprezentacji. Domagali się, żeby on bronił. Nie traktowali mnie uczciwie. Po finale tym samym dziennikarzom, którzy wylewali na mnie wiadra pomyj, było głupio. Kapitan drużyny Steven Gerrard powiedział w telewizji Sky: "Jurek najbardziej zasłużył na to trofeum". Po meczu zaprosiłem na pomeczową fetę mojego przyjaciela z kadry Jacka Krzynówka i jego znajomego Tadeusza Dąbrowskiego. Było grzecznie, wypiliśmy po kilka piw, ale około piątej wszyscy uciekli do pokoi. "Krzynek" był zszokowany. Powiedział, że gdyby Leverkusen wygrało Champions League, zabawa trwałaby do rana. Po imprezie obaj mieli jechać do swojego hotelu, ale miałem wolne łóżko w swoim pokoju, bo kolega z drużyny poszedł do swojej dziewczyny. Na jego miejscu spał "Ted", a Jacek ze mną. Tak przeżyłem wygranie Champions League.
Skąd ci się wziął ten "Dudek dance"?
- Kiedyś wygłupiałem się tak podczas zgrupowania reprezentacji, ale do głowy mi nie przyszło, że w ten sposób będę bronił "jedenastki" w finale Champions League. Gdybym w Stambule nie był skuteczny, zrobiłbym z siebie wariata. Wiedziałem, jak zawodnicy Milanu strzelają karne. Po dogrywce podszedł do mnie nasz obrońca Jamie Carragher. Ma bzika na punkcie futbolu. Zna historię, przeczytał mnóstwo książek sportowych i biografie większości piłkarzy. Mówi: "Jurek, musisz coś zrobić, wyprowadź ich z równowagi, wywrzyj na nich presję". Pierwszego karnego wykonywał Serginho. Byłem tak skoncentrowany, że widziałem tylko piłkę, zawodnika i sędziego. Gdy położył piłkę, szukałem kontaktu wzrokowego. Zacząłem skakać i machać rękami. Zatrzymał się i zaczął głęboko oddychać. Przestrzelił, a ja pomyślałem: "Jurek, to działa". I dalej machałem rękami. Szewczenko przed decydującym karnym dwa razy zmieniał decyzję, gdzie uderzyć, ale ja na niego czekałem. Odbiłem piłkę lewą ręką. Zobaczyłem pędzących do mnie kolegów i pomyślałem, że to już chyba koniec meczu.
21-letni Wojciech Szczęsny, bramkarz Arsenalu i reprezentacji, ma szanse kiedyś przeżyć podobne chwile?
- Arsenal to jeden z czołowych klubów świata i w tej chwili idealne miejsce dla niego. Tam można osiągnąć wielkie sukcesy. Ale prawdę o tym, jakim bramkarzem jest Wojtek, dopiero poznamy. Numerem jeden Arsenalu i kadry jest niespełna rok, a pierwszy sezon to zawsze zachłyśnięcie się nowością. W kolejnym będzie musiał bronić tej pozycji. Liga angielska jest wyczerpująca fizycznie. Na Wojtka spadną zmęczenie i znużenie. Dojdzie presja związana z Euro 2012. Pojawią się oczekiwania, że musi pomóc drużynie. Wtedy wyjdą jego charakter i klasa. W Holandii nauczyłem się, że bramkarz musi mieć prezencję i osobowość. Trener nie pozwolił mi, żebym kiedykolwiek założył czarne skarpety, bo w nich bramkarz wygląda niepoważnie i nie widać go między słupkami. Albo ktoś wchodzi do restauracji i na jego widok wszyscy mówią "wow", albo wchodzi i nikt go nie zauważa. Wojtka widać. Jestem przekonany, że sobie poradzi. Po ojcu odziedziczył wiele dobrych cech. Maciek nie umiał swojej bezczelności przekuć na dobro zespołu, Wojtek to potrafi. Jego bezczelność jednym się podoba, innym nie. Ale najważniejsze, że on się z nią dobrze czuje. Zespół mu ufa, koledzy akceptują jego zachowanie i nie obrażają się na żarty, bo wierzą w jego umiejętności.
Może zostanie odkryciem sezonu Premiership i najlepszym bramkarzem ligi? Światową klasę osiągnie wtedy, gdy z Arsenalem zdobędzie mistrzostwo w Anglii albo wygra w Champions League. Ja budowałem swoje nazwisko grą w klubach. Z kadrą awansowałem na dwa mundiale, zwycięstw było więcej niż porażek. Ale klasę światową dzięki występom w kadrze osiągnęli Niemiec Kahn, Włoch Buffon czy Hiszpan Casillas. Polsce, która na wielkich imprezach nie bije się o medale, będzie ciężko.
- Tak uważam. Logo PZPN mi się podoba. Jest w nim trochę związku, trochę orła i trochę piłki, ale nie może zastąpić godła. Przeraża mnie niekompetencja obecnych władz. Chcieliśmy, żeby związkiem rządził piłkarz. Ale miał rządzić, zmieniając wizerunek na lepszy. Miał pokazać, że PZPN to coś fajnego i nowego, a nie wciąż ten sam stary "beton". Legenda naszego futbolu i światowej klasy piłkarz miał być gwarantem uczciwości. Miał być jego twarzą, a rządzić mieli fachowcy. Jak jest, każdy widzi.
To jaki masz pomysł na przyszłość?
- Na razie kupiłem porządny kalendarz, żeby się nie pogubić, i rozpisałem plany. W ostatnich dwóch latach przestałem mieć życiowy cel. A przecież zawsze go miałem. Nawet kiedy trafiłem do Realu jako drugi bramkarz, bez szans na grę. Chciałem udowodnić, że się nie pomylili, biorąc do największej drużyny świata chłopaka z Knurowa. I pokazałem, że byłem godny tej inwestycji. Zatrudnili mnie na rok, zostałem cztery lata i miałem propozycję na kolejne. Tyle że w ostatnich dwóch latach przestałem stawiać sobie pytanie: "Co teraz?". Dziś próbuję odzyskać marzenia, które dotąd nakręcały mnie do życia. Nie są nakierowane na pracę w polskim klubie, nie chcę być dyrektorem sportowym, prezesem czy trenerem. Wiele osób chciało się umówić, pytało o plany. Nikogo nie chciałem zawieść, więc odpowiadałem: "Z całym szacunkiem, ale nie to chcę teraz robić w życiu".
- Też nie lubię, ale w pewnym momencie przekroczyłem granicę "przygody". Żyłem pod nieustanną presją. Wszystko, co robiłem, musiało być wyrachowane i profesjonalne. Grałem w klubach, gdzie odpowiedzialność za wynik, postawę na boisku i poza nim, za to, kim się jest dla kibiców, była na najwyższym poziomie. Tam nauczyłem się rzeczy, których w Polsce bym nie poznał.
Mówiłeś o marzeniach. Wygranie Ligi Mistrzów z Liverpoolem w 2005 r. było spełnieniem najskrytszego?
- Kiedy miałem 18 lat, załatwiałem sobie pracę w kolumnie szybowej na kopalni Szczygłowice. Stanowiska obok zajmowali piłkarze z klubów ligi okręgowej, więc cieszyłem się, że łatwo wygramy mistrzostwo kopalń. Wtedy przyszedł nieżyjący trener i jeden z kierowników Concordii Tadeusz Wiercioch. Zaproponował mi ostatni kopalniany etat przeznaczony dla piłkarza. Zostałem zatrudniony w III lidze jako piąty bramkarz. Ludzie pukali się w głowę i mówili, że to nie ma sensu. Wtedy, w 1991 r., spełniło się moje pierwsze futbolowe marzenie - zostałem zawodowym piłkarzem. O Lidze Mistrzów wówczas nie myślałem. Twardo stąpałem po ziemi.
A niedawno wygrałeś plebiscyt UEFA na najpiękniejszy moment w 20-letniej historii Champions League. Za to, w jaki sposób broniłeś karne z Milanem, dostałeś w internetowym głosowaniu 21 proc. Drugi był gol Zinedine'a Zidane'a dający Realowi wygraną z Leverkusen. Dostał 12 proc. głosów.
- Któregoś dnia dostałem SMS-a z gratulacjami, że "Dudek dance", czyli mój taniec podczas serii rzutów karnych w Stambule, wygrał plebiscyt na stronie UEFA. Tym razem to było coś poważniejszego. A moja obrona strzału Szewczenki z ostatniej minuty dogrywki tamtego finału została wybrana na drugą w historii futbolu paradę bramkarza. Lepszy był tylko Anglik Gordon Banks, który "szczupakiem" obronił strzał w meczu z Brazylią. Pięknie wyszło.
Wracasz do meczu w Stambule?
- Czasem wstukuję na YouTubie "dudek" i najpierw wyskakują skecze legendarnego kabaretu, a potem moje parady. Widziałem skrót tamtego finału. Do tego, by obejrzeć go od pierwszej do ostatniej minuty, musi być specjalna okazja.
Co pamiętasz z tamtego meczu?
- Najpierw grę w kręgle. Przylecieliśmy do Turcji trzy dni przed finałem i dla rozładowania emocji menedżer Liverpoolu Rafa Benitez zabrał nas na kręgle. Grałem z taką pasją, że prawie naderwałem przegub ręki.
Finał był jak cała moja kariera. Do przerwy przegrywaliśmy 0:3. Dzięki pracy i ogromnej determinacji doprowadziliśmy do remisu. Gdy w dogrywce obroniłem strzały Szewczenki z czterech i dwóch metrów, szepnąłem: "Jurek, k..., nareszcie! Na taki moment czekałeś". Tamtej wiosny byłem bardzo krytykowany w Anglii. Nawet gdy nie puszczałem gola, dziennikarze wytykali mi błędy. Moim zmiennikiem był Scott Carson, nadzieja angielskiej reprezentacji. Domagali się, żeby on bronił. Nie traktowali mnie uczciwie. Po finale tym samym dziennikarzom, którzy wylewali na mnie wiadra pomyj, było głupio. Kapitan drużyny Steven Gerrard powiedział w telewizji Sky: "Jurek najbardziej zasłużył na to trofeum". Po meczu zaprosiłem na pomeczową fetę mojego przyjaciela z kadry Jacka Krzynówka i jego znajomego Tadeusza Dąbrowskiego. Było grzecznie, wypiliśmy po kilka piw, ale około piątej wszyscy uciekli do pokoi. "Krzynek" był zszokowany. Powiedział, że gdyby Leverkusen wygrało Champions League, zabawa trwałaby do rana. Po imprezie obaj mieli jechać do swojego hotelu, ale miałem wolne łóżko w swoim pokoju, bo kolega z drużyny poszedł do swojej dziewczyny. Na jego miejscu spał "Ted", a Jacek ze mną. Tak przeżyłem wygranie Champions League.
Skąd ci się wziął ten "Dudek dance"?
- Kiedyś wygłupiałem się tak podczas zgrupowania reprezentacji, ale do głowy mi nie przyszło, że w ten sposób będę bronił "jedenastki" w finale Champions League. Gdybym w Stambule nie był skuteczny, zrobiłbym z siebie wariata. Wiedziałem, jak zawodnicy Milanu strzelają karne. Po dogrywce podszedł do mnie nasz obrońca Jamie Carragher. Ma bzika na punkcie futbolu. Zna historię, przeczytał mnóstwo książek sportowych i biografie większości piłkarzy. Mówi: "Jurek, musisz coś zrobić, wyprowadź ich z równowagi, wywrzyj na nich presję". Pierwszego karnego wykonywał Serginho. Byłem tak skoncentrowany, że widziałem tylko piłkę, zawodnika i sędziego. Gdy położył piłkę, szukałem kontaktu wzrokowego. Zacząłem skakać i machać rękami. Zatrzymał się i zaczął głęboko oddychać. Przestrzelił, a ja pomyślałem: "Jurek, to działa". I dalej machałem rękami. Szewczenko przed decydującym karnym dwa razy zmieniał decyzję, gdzie uderzyć, ale ja na niego czekałem. Odbiłem piłkę lewą ręką. Zobaczyłem pędzących do mnie kolegów i pomyślałem, że to już chyba koniec meczu.
21-letni Wojciech Szczęsny, bramkarz Arsenalu i reprezentacji, ma szanse kiedyś przeżyć podobne chwile?
- Arsenal to jeden z czołowych klubów świata i w tej chwili idealne miejsce dla niego. Tam można osiągnąć wielkie sukcesy. Ale prawdę o tym, jakim bramkarzem jest Wojtek, dopiero poznamy. Numerem jeden Arsenalu i kadry jest niespełna rok, a pierwszy sezon to zawsze zachłyśnięcie się nowością. W kolejnym będzie musiał bronić tej pozycji. Liga angielska jest wyczerpująca fizycznie. Na Wojtka spadną zmęczenie i znużenie. Dojdzie presja związana z Euro 2012. Pojawią się oczekiwania, że musi pomóc drużynie. Wtedy wyjdą jego charakter i klasa. W Holandii nauczyłem się, że bramkarz musi mieć prezencję i osobowość. Trener nie pozwolił mi, żebym kiedykolwiek założył czarne skarpety, bo w nich bramkarz wygląda niepoważnie i nie widać go między słupkami. Albo ktoś wchodzi do restauracji i na jego widok wszyscy mówią "wow", albo wchodzi i nikt go nie zauważa. Wojtka widać. Jestem przekonany, że sobie poradzi. Po ojcu odziedziczył wiele dobrych cech. Maciek nie umiał swojej bezczelności przekuć na dobro zespołu, Wojtek to potrafi. Jego bezczelność jednym się podoba, innym nie. Ale najważniejsze, że on się z nią dobrze czuje. Zespół mu ufa, koledzy akceptują jego zachowanie i nie obrażają się na żarty, bo wierzą w jego umiejętności.
Może zostanie odkryciem sezonu Premiership i najlepszym bramkarzem ligi? Światową klasę osiągnie wtedy, gdy z Arsenalem zdobędzie mistrzostwo w Anglii albo wygra w Champions League. Ja budowałem swoje nazwisko grą w klubach. Z kadrą awansowałem na dwa mundiale, zwycięstw było więcej niż porażek. Ale klasę światową dzięki występom w kadrze osiągnęli Niemiec Kahn, Włoch Buffon czy Hiszpan Casillas. Polsce, która na wielkich imprezach nie bije się o medale, będzie ciężko.
Wojtka od 16. roku życia trenuje angielski trener. Kiedy na Wyspy wyjeżdżali z Legii Łukasz Fabiański, Artur Boruc i Jan Mucha, każdy chciał zabrać ze sobą z klubu Krzysztofa Dowhania. Jaka jest rola trenera bramkarzy?
- Dobremu bramkarzowi ma nie przeszkadzać. Powinien myśleć o tym, co zrobić, żeby jego zawodnik podczas meczu świetnie czuł się fizycznie i psychicznie. Wojtkowi pomogło wypożyczenie do III ligi, kiedy miał 18 lat. Od trenera Brentfordu miał gwarancję, że może robić, co chce, a i tak będzie grał. Dzięki temu Wojtek bronił ze świadomością, że żaden błąd nie wyrzuci go z bramki. Dziś wchodzi do szatni i też wie, że Arsene Wenger na niego stawia. Myśli o meczu, a nie o tym, co będzie, jeśli popełni błąd. Mając taki komfort, bramkarz gra na luzie. Jak na podwórku z kolegami.
Kto powinien bronić na Euro?
- Wojtek. Trener Smuda musi jak najszybciej ogłosić, kto jest numerem jeden, a kto dwa. Nie ma sensu szukać sztucznej rywalizacji. Na tej pozycji nie wolno tracić energii na myślenie: "Czy jak zjem o jedną kromkę chleba więcej, to stracę miejsce w składzie?". Franciszek Smuda dobrze robi, powołując Łukasza Fabiańskiego, zmiennika Wojtka w klubie. "Fabian" jest lepszym bramkarzem niż rok temu przed kontuzją. Pracował nad sobą mentalnie i fizycznie. Nabrał dystansu. W reprezentacji jest miejsce dla obu. Wiedzą z Arsenalu, jak się dogadać.
Czyli nie ma w kadrze miejsca dla Artura Boruca?
- Miał wielką szansę, by być u Smudy numerem jeden, ale chyba za bardzo uwierzył w swoją silną pozycję i nietykalność. Może nie do końca doceniał też trenera, który trafił do kadry po pracy w Zagłębiu Lubin. Konflikt wygrał Smuda. Najbardziej skorzystał na tym Wojtek.
W meczu z Włochami Polska straciła pierwszego gola z winy bramkarza. To może zachwiać pewnością Szczęsnego?
- Jesteśmy ludźmi, a nie maszynami. Wojtek wie, że ma nad czym pracować. Żaden bramkarz nie osiągnie klasy światowej wyłącznie dzięki talentowi. Musi dołożyć ciężką pracę. A ja widzę, że Wojtek roboty się nie boi.
Biorąc pod uwagę rywali, będzie miał szansę zostać najlepszym bramkarzem fazy grupowej?
- Nie sądzę. Gdybyśmy grali z Włochami czy Anglikami, to może miałby okazję wykazać się tak jak w Gdańsku przeciwko Niemcom. Liczę, że w meczach z drużynami o trochę mniejszych umiejętnościach rola bramkarza nie będzie tak ważna jak w potyczkach z mocarstwami.
- Dobremu bramkarzowi ma nie przeszkadzać. Powinien myśleć o tym, co zrobić, żeby jego zawodnik podczas meczu świetnie czuł się fizycznie i psychicznie. Wojtkowi pomogło wypożyczenie do III ligi, kiedy miał 18 lat. Od trenera Brentfordu miał gwarancję, że może robić, co chce, a i tak będzie grał. Dzięki temu Wojtek bronił ze świadomością, że żaden błąd nie wyrzuci go z bramki. Dziś wchodzi do szatni i też wie, że Arsene Wenger na niego stawia. Myśli o meczu, a nie o tym, co będzie, jeśli popełni błąd. Mając taki komfort, bramkarz gra na luzie. Jak na podwórku z kolegami.
Kto powinien bronić na Euro?
- Wojtek. Trener Smuda musi jak najszybciej ogłosić, kto jest numerem jeden, a kto dwa. Nie ma sensu szukać sztucznej rywalizacji. Na tej pozycji nie wolno tracić energii na myślenie: "Czy jak zjem o jedną kromkę chleba więcej, to stracę miejsce w składzie?". Franciszek Smuda dobrze robi, powołując Łukasza Fabiańskiego, zmiennika Wojtka w klubie. "Fabian" jest lepszym bramkarzem niż rok temu przed kontuzją. Pracował nad sobą mentalnie i fizycznie. Nabrał dystansu. W reprezentacji jest miejsce dla obu. Wiedzą z Arsenalu, jak się dogadać.
- Miał wielką szansę, by być u Smudy numerem jeden, ale chyba za bardzo uwierzył w swoją silną pozycję i nietykalność. Może nie do końca doceniał też trenera, który trafił do kadry po pracy w Zagłębiu Lubin. Konflikt wygrał Smuda. Najbardziej skorzystał na tym Wojtek.
W meczu z Włochami Polska straciła pierwszego gola z winy bramkarza. To może zachwiać pewnością Szczęsnego?
- Jesteśmy ludźmi, a nie maszynami. Wojtek wie, że ma nad czym pracować. Żaden bramkarz nie osiągnie klasy światowej wyłącznie dzięki talentowi. Musi dołożyć ciężką pracę. A ja widzę, że Wojtek roboty się nie boi.
Biorąc pod uwagę rywali, będzie miał szansę zostać najlepszym bramkarzem fazy grupowej?
- Nie sądzę. Gdybyśmy grali z Włochami czy Anglikami, to może miałby okazję wykazać się tak jak w Gdańsku przeciwko Niemcom. Liczę, że w meczach z drużynami o trochę mniejszych umiejętnościach rola bramkarza nie będzie tak ważna jak w potyczkach z mocarstwami.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz