sobota, 20 października 2012

"Korespondent jest jak żołnierz"


To oni pokazują świat widzom TVP
25.09.2012
Zgodnie przyznają, że doba powinna być dłuższa, że ich praca to harówka, że czują się niczym żołnierze przerzucani co kilka dni na inną linię frontu. Mówią, że już zapomnieli, co oznacza słowo „stabilizacja”, uporządkowane życie rodzinne… Ale równie zgodnie dodają, że bez pracy nie mogliby żyć, bo bycie korespondentem jest nie tylko ukoronowaniem ich wysiłków, ale przede wszystkim – spełnieniem marzeń.
f
Bez korespondentów zagranicznych „Wiadomości”, serwisy w TVP Info i „Panorama” tak naprawdę nie mogłyby istnieć (fot. archiwum TVP)
Bez nich główne wydanie „Wiadomości”, serwisy w TVP Info i „Panorama” tak naprawdę nie mogłyby istnieć. Bo to oni, zagraniczni korespondenci Telewizji Polskiej, starają się oswoić nam świat, pokazują najważniejsze wydarzenia, często narażając przy tym swoje życie na niebezpieczeństwo. Pokonując tysiące kilometrów trafiają w najróżniejsze miejsca, rozmawiają ze światowej sławy autorytetami, gwiazdami z czerwonych dywanów i politykami, od których zależą losy świata.

Tylko w portalu tvp.info zagraniczni korespondenci TVP piszą, co w swojej pracy kochają najbardziej i z jakimi problemami muszą się borykać na co dzień. Opowiadają o swojej dziennikarskiej drodze i o tym, co w krajach – w których przyszło im teraz stacjonować – najbardziej ich zaskoczyło.

Marcin Antosiewicz, Niemcy

„Podróżować to żyć”


Dziennikarzem zostałem dlatego, bo bałem się, że przestanę się rozwijać, dowiadywać nowych rzeczy i poznawać nowych ludzi. Dla mnie ten zawód, to jak uniwersytet. Taki na całe życie. Z sesją egzaminacyjną prawie każdego dnia. „Tyle jesteś wart w tym zawodzie, ile wart był twój ostatni materiał”, mówili mi doświadczeni Koledzy w Polskim Radu – Radiu dla Ciebie, gdy tam zaczynałem w wieku 17 lat. Mówili też, że „w tym zawodzie zawsze trzeba iść do przodu”, że „nie ma postojów”, bo „jak stoisz w miejscu, to i tak się cofasz”, „świat nie czeka, każdego dnia się zmienia”. Wtedy myślałem, że to wyzwanie na moje siły. Dopiero po kilku latach zrozumiałem, jakie to trudne. Jak trudno jest zrozumiale opisywać rzeczywistość w szalenie szybko zmieniającej się Polsce i świecie.

Zrozumiałem, że najważniejszą rzeczą dla opisywania świata jest słuchanie. Nawet nie zadawanie pytań. Ludzie chcą mówić. Tylko dziennikarze muszą chcieć słuchać. Tego mi zresztą najbardziej brakuje w debacie publicznej w Polsce.
Chciałem wiedzieć, co do mnie mówią politycy, eksperci, komentatorzy, żeby móc też ich sprawdzać, żeby nie być tylko podstawką do mikrofonu
Dlatego po kilku latach zajmowania się polską polityką, najpierw w radiu, a potem od 2004 roku w telewizyjnej Panoramie TVP2, wyjechałem pierwszy raz za granicę. Na roczną wymianę studencką na uniwersytet w szwajcarskim Fryburgu. Nigdy nie studiowałem dziennikarstwa. Jako dziennikarz chciałem zajmować się polityką i stosunkami międzynarodowymi, dlatego wybrałem właśnie taki kierunek, żeby wiedzieć, co do mnie mówią politycy, eksperci, komentatorzy, żeby móc też ich sprawdzać, żeby nie być tylko podstawką do mikrofonu. Żeby wiedzieć, o co pytać, żeby swojej niewiedzy nie uzasadniać sloganem - „przecież nie ma głupich pytań”. Wyjechałem też dlatego, żeby nabrać dystansu, do tego, o czym relacjonowałem, i do miejsca, w którym pracowałem.

Kiedy wróciłem do TVP i polityki, ale już nie tylko krajowej. Co raz częściej przygotowywałem materiały o wydarzeniach na świecie. I nie dlatego, że wewnętrzne sprawy przestały mnie interesować, ale z czasem zobaczyłem, że można się o sobie więcej dowiedzieć patrząc z perspektywy, albo porównując się do innych.

Po rocznym pobycie w Polsce znowu wyjechałem. Tym razem do Londynu. Trochę na studia, ale przede wszystkim, by zobaczyć życie polskich Londyńczyków. Wydawało mi się, że omija mnie ważne doświadczenie mojego pokolenia, które nie patrząc na państwo i rodziców, a korzystając z integracji Polski z Europą, postanowiło wziąć własne życie w swoje ręce i wyjechać na Wyspy, by tam szukać szczęścia. W Londynie oprócz pracy dla TVP, przez kilka miesięcy miałem swoją audycję w polonijnym radiu Polish Radio London. Przez kilka tygodni pracowałem także w koncernie Ruperta Murdocha, News Corporation, przygotowując polską edycję „The Sun”. Fascynujące doświadczenie. Ale dobrze, że nie trwało dłużej. Bo ile godzin można debatować na redakcyjnym kolegium, o dziewczynie na drugą stronę.
1-2
„Granica między historią, a narracjami historycznymi jest nieostra, a politycy robią wszystko, by ją jak najbardziej rozmydlić i przejąć kontrolę nad historycznym przekazem, dlatego tak ważne jest, by media szczególnie rzetelnie, neutralnie i profesjonalnie podchodziły do politycznych debat na tematy historyczne”
Po roku znowu wróciłem do kraju. Przeszedłem do Redakcji Wiadomości TVP1, ale jednocześnie w końcu musiałem skończyć studia, i żeby nie było za łatwo, postanowiłem, że na ostatnim roku skorzystam z wymiany „MOST” i piąty rok zrobię w Krakowie na Uniwersytecie Jagiellońskim. Każdego tygodnia pokonywałem trasę Warszawa-Kraków-Warszawa.

Na chwilę też przeniosłem się na południe od Krakowa, do czeskiej Pragi, by tam relacjonować dla TVP czeską prezydencję w UE. Nie trwało to długo, bo nieco ponad trzy miesiące, do czasu kiedy rzeczniczka rządu Mirka Topolanka ogłosiła: „Ano Topolankova vlada padla”. Do dzisiaj uważam, że to najzabawniejsza fraza po czesku. Oczywiście nie dla pana premiera!

Po Pradze wyjechałem na Berlina na pół roku, głównie, żeby w wzmocnionym składzie relacjonować wybory do Bundestagu na jesieni 2009 roku. Po wyborach Angela Merkel zmieniła koalicjanta. Ja zmieniłem pracę i miasto.

Przeprowadziłem się na zachód Niemiec, do Bonn, a później do Kolonii. Pracowałem w niemieckiej międzynarodowej stacji Deutsche Welle. Pierwszy raz głównie przy biurku, jako redaktor i wydawca. Teraz wiem, że to nie dla mnie! A poza tym, w końcu trzeba było się określić, dla kogo się pracuje, nawet w międzynarodowej stacji. Dla Polski, czy dla Niemiec? Dlatego po prawie półtorarocznej przerwie wróciłem do TVP i do Berlina.

Wygrałem konkurs na korespondenta TVP w Berlinie. Praca, o której marzyłem od zawsze. Bo chyba żadne inne bilateralne stosunki w Europie nie mają takiej przeszłości i dynamiki, jak relacje polsko-niemieckie. I w końcu nasze losy od ponad tysiąca lat są nierozerwalnie, na dobre i na złe, połączone z sytuacją u zachodniego sąsiada.

Zależy mi na pokazywaniu współczesnych Niemiec, współczesnych Niemców, współczesnych stosunków polsko-niemieckich, i współczesnego życia niemieckiej Polonii. Ale w relacjach polsko-niemieckich stosunek do przeszłość będzie już zawsze kluczem do przyszłości. Bo w postrzeganiu Niemiec, co oczywiste, wciąż ogromną rolę odgrywa historia. Nie da się uniknąć przeszłości w rozmowach o przyszłości. Jak się o tym nie mówi, to powstaje próżnia i w to miejsce wchodzą stereotypy i uprzedzenia. Granica między historią, a narracjami historycznymi jest nieostra, a politycy robią wszystko, by ją jak najbardziej rozmydlić i przejąć kontrolę nad historycznym przekazem, dlatego tak ważne jest, by media szczególnie rzetelnie, neutralnie i profesjonalnie podchodziły do politycznych debat na tematy historyczne.

Z biura TVP w Berlinie przygotowujemy, od czasu do czasu, relacje ze Szwajcarii, Austrii, a także z Danii. Do tego ostatniego kraju mam szczególny sentyment, bo z niego pochodził ukochany pisarz moje dzieciństwa, Hans Christian Andersen, który chyba najbardziej rozbudził we mnie ciekawość świata, pisząc: „Podróżować to żyć”.
f
Arleta Bojke relacjonuje wydarzenia dotyczące katastrofy smoleńskiej (fot. archiwum)
Arleta Bojke, Rosja

„Rosja to nie raj na ziemi”


Bycie korespondentką w Rosji jest dowodem na to, że marzenia się nie tylko spełniają, ale bywa, że wracają do ciebie w najmniej oczekiwanym momencie. Kiedy po pierwszym roku politologii na Uniwersytecie Adama Mickiewicza w Poznaniu pojechałam na praktyki dziennikarskie do „Wiadomości”, przekonałam się, że to praca dla mnie. Pomyślałam wtedy, że w przyszłości chciałabym być korespondentem – najchętniej w Waszyngtonie lub w Moskwie.

I choć w pewnym momencie mojego życia wydawało mi się, że moje marzenia już się nie zrealizują – stało się inaczej. Oba, jeśli można tak powiedzieć, same mnie znalazły i wróciły jako mało oczekiwane propozycje.

W zawodzie korespondenta najtrudniejsze jest to, że przez 7 dni w tygodniu, 24 godziny na dobę – trzeba być w pogotowiu. Coś może się przecież wydarzyć w dowolnym momencie i nikt inny się tym nie zajmie. A Rosja jest ponad 50 razy większa od Polski... Ta praca nie może być więc tylko sposobem na zarabianie pieniędzy. Jeśli jej nie lubisz – nie będziesz w stanie jej znieść. Dlatego najtrudniejsze jest to, by tak gospodarować swoją energią i zaangażowaniem, żeby one się nie wyczerpały, żeby – używając dziennikarskiego żargonu – się zbyt szybko „nie wypalić”.

Rosja to nie jest raj na Ziemi. Międzynarodowe koncerny płacą swoim pracownikom, którzy mają zacząć pracę w Rosji – czasem nawet 2 lub 3-krotność tego, co zarabialiby na tym samym stanowisku w oddziale np. w Londynie.

Mnie też wiele rzeczy denerwuje, szczególnie irytuje się, gdy tracę godziny lub dni na biurokratyczne procedury, które powinny zająć 15 minut. Staram się jednak koncentrować na tym, co pozytywne. To prawda – Rosja to państwo po prostu przesiąknięte najbardziej obrzydliwą korupcją, państwo, w którym rządzi pieniądz. Ale w tym samym państwie na każdym kroku znaleźć można ludzi, którzy zupełnie bezinteresownie otworzą przed tobą duszę, którzy przekażą ci tyle dobrej energii, inspiracji i wiedzy, że żal będzie się z nimi rozstawać.
f
Korespondenci czasami muszą pracować w ekstremalnie trudnych warunkach (fot. archiwum)
Rosja to również kraj ludzi, którzy bardzo dużo czytają, w których życiu bardzo ważną rolę odgrywa sztuka. Kiedy w Moskwie przez 3 miesiące gościła wystawa Salvadora Dali, to codziennie – niezależnie od tego, czy było to sobotnie popołudnie, czy poniedziałkowy ranek – trzeba było stać w kolejce 5-6 godzin, by móc tę wystawę zobaczyć. Wiem, bo 4 razy przyjeżdżałam tam, za każdym razem licząc na to, kolejka będzie mniejsza…

Żałuję, tylko że doba ma tylko 24 godziny. Ta praca pokazuje, że czasu jest zawsze za mało. Za mało dla bliskich, za mało dla siebie, za mało na codzienne obowiązki, za mało też na samą pracę. Zawsze można byłoby coś jeszcze sprawdzić, kogoś jeszcze nagrać, coś jeszcze poprawić, ale trzeba zdążyć na program, bo następnego dnia będzie działo się już coś innego. Ta praca uczy trudnej sztuki rezygnacji z rzeczy, które uznajemy za mniej ważne, na rzecz tych rzekomo ważniejszych. Nie zawsze udaje się podejmować dobre decyzje i z tym trzeba umieć się pogodzić.

Marcin Firlej, USA

„To nie jest łatwy sposób na zarabianie pieniędzy”


Jest jedna scena, której nigdy nie zapomnę. W ciemnym pokoju buczy stabilizator prądu do telewizora. Dziś nikt już nie pamięta takich urządzeń, ale bez nich ciężkie, radzieckie Rubiny o topornych kształtach rzadko działały dobrze. Nawet w drugiej połowie lat osiemdziesiątych, na którą przypada część mojego dzieciństwa, o lepszy odbiornik telewizyjny jest trudno. Mam wtedy jakieś trzynaście, może czternaście lat. Siedzę z moim ojcem w jadalni, obaj mamy wzrok wbity w kineskopowy ekran, który ze starości coraz gorzej pokazuje już barwy. Na ekranie rozgrywa się akcja amerykańskiego filmu, jednego z pierwszych które moi rodzice pozwolili mi obejrzeć w paśmie zwanym „kinem nocnym”. Nie rozmawiamy, nie komentujemy, film wciągnął nas całkowicie wartką akcją i egzotycznym klimatem Waszyngtonu, w którym mieszkają ludzie o potężnej władzy, jeżdżący po szerokich ulicach krążownikami niewiele mniejszymi od czołgu.

Ten film to „Wszyscy ludzie prezydenta” z Robertem Redfordem i Dustinem Hoffmanem, opowiadający o tym, jak dwóch dziennikarzy wykryło aferę Watergate, której efektem była dymisja prezydenta Stanów Zjednoczonych Richarda Nixona. Wtedy pomyślałem, że chciałbym być taki Jak Bob Woodward albo Carl Bernstein, że chciałbym być dziennikarzem. Ta myśl ju mnie nie opuściła.
f
- Lubię zabierać odwiedzających mnie gości pod hotel Watergate w Waszyngtonie - mówi Firlej
Myślę o tej nocnej scenie za każdym razem, kiedy widzę hotel Watergate w Waszyngtonie. Wciąż tam stoi, choć dziś jest opuszczony i nikt się nim specjalnie nie interesuje. Nikt, może poza mną, bo lubię tam zabierać odwiedzających mnie gości i opowiadać tę historię.

Jak na przyszłego korespondenta w Waszyngtonie później moje życie toczyło się dość dziwnie. Wbrew wszystkim i wszystkiemu, jako szkołę średnią wybrałem technikum elektryczne. Moi nauczyciele szybko zorientowali się w braku mojej przydatności zawodowej i zwykli powtarzać, że zrobią ze mnie najlepszego elektryka wśród polonistów. Pod koniec szkoły średniej miałem szczęście, bo trafiłem w ręce najlepszych dziennikarzy w regionie, którzy uczyli mnie stawiać pierwsze kroki i szlifowali moje niedociągnięcia warsztatowe. Dalej były studia – tu nie popełniłem już błędu, poszedłem na dziennikarstwo.

Korespondentem zagranicznym chciałem być już w momencie, kiedy dziennikarstwo stało się dla mnie realną perspektywą. Zaczytywałem się książkami innych korespondentów, „Dobre miejsce do umierania” Wojtka Jagielskiego znałem prawie na pamięć. Moi starsi koledzy wyjeżdżali na Bałkany i na Kubę, objaśniali swoim widzom i czytelnikom, jak działa świat. Też tak chciałem. Szybko dostałem pierwszą szansę. We wrześniu 2001 roku trafiłem do Pakistanu, gdzie tysiące dziennikarzy czekały aż Amerykanie zaczną polowanie na Osamę bin Ladena w Afganistanie. Tam miałem okazję uczyć się od najlepszych. Potem określenie korespondent przylgnęło do mnie na dobre.

Propozycja pracy w Stanach Zjednoczonych przyszła dość niespodziewanie. Nigdy wcześniej czegoś takiego nie robiłem, głównie w swojej karierze włóczyłem się po wojnach więc potraktowałem to jako kolejne duże wyzwanie, któremu staram się sprostać do tej pory. Muszę przyznać, że to jedno z najtrudniejszych wyzwań w życiu, lecz jednocześnie – niczego nie żałuję.

To nie jest łatwy sposób na zarabianie pieniędzy. Ciągle na walizkach, ciągle poza domem, żadnej stabilizacji. Moi znajomi przyzwyczaili się już, że stale odwołuję lub przekładam nasze spotkania. Jak mało kto doceniam przespane w całości noce i poranki, kiedy nie budzi mnie telefon z pracy. Praca korespondenta jest jednocześnie tak fascynująca, że rekompensuje większość z tych niedogodności. Poznaję ludzi, których inaczej nie miałbym okazji spotkać, uczestniczę w wydarzeniach, które inni oglądają w telewizji.
f
Marcin Firlej śledzi przygotowania do wyborów prezydenckich w USA (fot. archiwum)
Haiti, Afganistan, Irak, Izrael, Gruzja, oscarowe noce w Los Angeles, czy szczyty Narodów Zjednoczonych w Nowym Jorku – zostawiłem tam kawał mojego życia. Działy się tam rzeczy, które przyciągnęły uwagę całego świata. Także i dla mnie były to ważne chwile. Cenię też sobie korespondencje, o których pewnie już mało kto, z wyjątkiem mnie, pamięta – czyli te dotyczące rolników z prowincji, robotników upadających koncernów samochodowych, czy pracowników skansenu w Plymouth w Massachusetts, którzy na co dzień odtwarzają życie XVII wiecznych pielgrzymów – pierwszych osadników.

I głęboko wierzę w to, że w przyszłości takich znajomości będzie mi tylko przybywało, zrobię jeszcze więcej ciekawych korespondencji i, że życie jeszcze nie raz zaskoczy mnie swoją nieprzewidywalnością, która do tej pory przyniosła mi tyle frajdy.

Urszula Rzepczak, Włochy

„Obawiałam się Watykanu”


Skończyłam iranistykę na Wydziale Orientalistyki Uniwersytetu Warszawskiego i to w czasach, kiedy uzyskany tam tytuł magistra był na prawdę „czymś”, a praca kończąca studia była efektem badań naukowych. To właśnie iranistyka otworzyła mi oczy na świat, zwłaszcza świat Bliskiego Wschodu.

Po studiach wybierałam między pracą w wyuczonym zawodzie iranisty, a dziennikarstwem, które u progu „nowej” Polski było nie lada wyzwaniem. I do dziś nie żałuję swego wyboru, choć coraz częściej tęsknię za pracą naukową…

Pierwszym moim zawodowym wyzwaniem było przebrnięcie przez plątaninę sejmowych korytarzy i wybory prezydenckie 1990 roku. Miałam szczęście pracować dla najlepszych. Byłam dziennikarka prasową, potem trafiłam do telewizji. Byłam reporterem, byłam wydawcą krajowym i zagranicznym, szefem działu zagranicznego, prezenterem programów informacyjnych i publicystycznych, w Polsacie zawiązałam współpracę z telewizją CNN, byłam prywatnym producentem autorskich programów podróżniczych „Obieżyświat", a jeszcze wcześniej pierwszych w Polsce programów dla kobiet. Praw rynku i ekonomii uczyłam się w programach biznesowych, które także przygotowywałam.

Do telewizji publicznej trafiłam blisko dekadę temu, wierząc, że ucieknę przed komercją, bo choć praw rynku dziś już nigdzie się nie uniknie, wierzę w misję telewizji publicznej. Marzyłam o byciu korespondentem. Ale jako absolwentka szkoły, w której językiem wykładowym był angielski, stypendystka rządu amerykańskiego i głównej siedziby CNN w Atlancie, myślałam raczej o krajach anglojęzycznych, a w realiach TVP – o Waszyngtonie, czy Londynie. Jednak zaproponowano mi Włochy, bo język włoski również znałam.

Italia to cudowne miejsce, tyle, że na wakacje. W Rzymie dziennikarzowi newsowemu przyzwyczajonemu do pracy z zegarkiem w ręce i do dyscypliny, pracuje się – delikatnie mówiąc – trudno.
Watykanu się obawiałam. I miałam rację, bo realia po śmierci Jana Pawła II znacznie się zmieniły. Nikt już nie otwiera szeroko drzwi na sam dźwięk języka polskiego. Jeszcze przez dwa, trzy lata nie mogli w to uwierzyć moi koledzy z Polski i szefowie. Dziś dociera i do Polaków to, że z tutejszej, watykańskiej perspektywy, nawet tak długi pontyfikat, jak ten papieża Polaka, to tylko pewna część dziejów Kościoła.

Praca korespondenta to harówka. Czasem korespondent łączy się „na żywo" z kilkoma programami, w przerwach nagrywa wywiady, pisze teksty, wgrywa dźwięk do komputera , a na końcu montuje materiał z laptopem na kolanie. Ani przez moment nie można sobie pozwolić na odrobinę zawahania, czy niedyspozycji.

Praca korespondenta to nie jest zajęcie dla lubiących stabilizację, bo korespondent jest jak żołnierz. Kiedy tego wymaga sytuacja – w pięć minut wyjeżdża na drugi koniec kraju, czasem świata. Region, który ja obsługuję formalnie obejmuje Półwysep Apeniński, ale zdarzyło się mi już relacjonować z Hiszpanii i z Chorwacji.

Każdy dzień przynosi coś niezapomnianego. Z początków swojego pobytu w Rzymie pamiętam jakże ciepłe spotkanie z księdzem (dziś biskupem) Mieczysławem Mokrzyckim, który po udzieleniu mi wywiadu zabrał mnie i operatora do ogrodu na dachu Pałacu Apostolskiego, a potem do prywatnej kaplicy papieskiej i do części apartamentów, które zajmowali papiescy sekretarze.

Kilka lat później, obudzona wstrząsami w moim mieszkaniu w Rzymie rozpoczęłam wielotygodniowe relacje z tragicznego trzęsienia ziemi w L'Aquili. Potem jeszcze przyszło mi przygotowywać relacje z podobnej tragedii w hiszpańskiej Lorce. Nie uznaję sztucznej ckliwości w materiałach dziennikarskich, ale też jestem przeciwna zimnemu profesjonalizmowi autorów pozbawionych pierwiastka ludzkiego materiałów, gdzie ludzi traktuje się jak liczby w kolejnych newsach. Dziennikarz powinien być najpierw człowiekiem, potem zawodowcem. Nie uznaję podstawiania mikrofonu płaczącym ojcom, stojącym przy gruzach domu, w którym zostały zasypane jego dzieci, by zadać pytanie: „Jak pan się czuje?

Marzę o kontynuacji pracy korespondenta w Rzymie, bo to kolebka cywilizacji europejskiej, miejsce do którego przyjeżdżają miliony po to, by zaznać „dolce vita”, czyli słodkiego życia. Ale marzę także o tym, by na antenie znalazło się i miejsce, i czas na realizację większych form, których mi bardzo brakuje. I o tym, by powrócić kiedyś do realizacji autorskich programów podróżniczych, bo kocham odkrywać świat i ludzi.
f
- W swojej pracy muszę być jednocześnie własną sekretarką i asystentką, organizatorką zdjęć, biurem podróży i producentką - przyznaje Magda Tadeusiak
Może kiedyś uda mi się napisać książki o mojej miłości do Afryki, która pochłania moje oszczędności i o ludziach, których spotkałam podczas pracy zawodowej. O tym, jak Polska przez tych siedem lat zmieniła się w oczach Włochów. I oczywiście o tym, jak wygląda zawód korespondenta…

Magda Tadeusiak, Francja

„Cały czas trzymam rękę na pulsie”


Nigdy nie przypuszczałam, że jestem długodystansowcem. A jednak... Już od blisko 10 lat „donoszę” wieści - najpierw z Paryża, a teraz także i z Brukseli. Wydawałoby się, że po tak długim czasie, można mieć dość. Ale Francja cały czas się zmienia, Francuzi zaskakują, a Bruksela, z jej europejskimi organizacjami, sporo „miesza” w polityce i w gospodarce.

Francja pociągała mnie od lat. Zaczęłam typowo – od studiów na wydziale Filologii Romańskiej, na Uniwersytecie Warszawskim, ale szybko poszłam inna drogą – zaczęłam studiować dziennikarstwo na Uniwersytecie Roberta Schumana w Strasburgu i... udało się. Po kilkuletnim pobycie we Francji, wróciłam do kraju, rozpoczęłam pracę w „Wiadomościach” TVP i przeżyłam… rozczarowanie. Okazało się bowiem, że „taka młoda, europejska, wykształcona dziennikarka” – jak o sobie naiwnie wówczas myślałam – musi robić tematy o przysłowiowej „dziurze w moście”, czyli mniej istotne, pierwsze w kolejce do ewentualnego zrzucenia! Była to dla mnie ogromna lekcja pokory i cierpliwości.

Stopniowo zaczęłam jednak zajmować się tym, co mnie interesowało, czyli sprawami europejskimi. Wtedy Polska dopiero rozpoczynała starania o wejście do Unii Europejskiej, dlatego dziś mam satysfakcję, że byłam jednym z pierwszych dziennikarzy, którzy zaczęli objaśniać to Polakom.

Kiedy w 2002 roku nieoczekiwanie dostałam propozycję wyjazdu do Francji, nad jej przyjęciem zastanawiałam się pół godziny. I to tylko dlatego, że miałam już rodzinę, męża i małe dzieci. Zdawałam sobie sprawę z tego, że będzie to rewolucja dla nas wszystkich. Rewolucja, która trwa do dziś.

Bo moja praca to nieustanne zmiany, wyjazdy, zawirowania, stres i pośpiech – zarówno w sprawach zawodowych, jak i w życiu codziennym. To praca, która nigdy się nie kończy. Korespondent musi stale trzymać rękę na pulsie, sprawdzać informacje, szukać tematów i zawsze być „pod komórką”. Dochodzi do takich sytuacji, że gdy telefon nie dzwoni przez jakiś czas (a zdarza się to bardzo rzadko), biegnę sprawdzić, czy na pewno działa, czy wszystko jest z nim w porządku, bo taki spokój jest podejrzany.
W swojej pracy muszę być jednocześnie własną sekretarką i asystentką, organizatorką zdjęć, biurem podróży i producentką. W międzyczasie muszę zdobywać informacje na dany temat, a na ekranie – błyszczeć swobodą i elegancją wypowiedzi, choć często na zebranie informacji mam tylko kilkanaście, kilkadziesiąt minut.

Podczas wieloletniego pobytu we Francji i Belgii relacjonowałam tysiące wydarzeń – ważnych, tragicznych albo radosnych. Do tych najsmutniejszych należy wypadek autokaru z polskimi pielgrzymami pod Grenoble, w 2007 roku. Zginęło tam wtedy 26 osób, a 24 zostały ranne. Reporter wojenny z pewnością powiedziałby: „widziałem gorsze rzeczy”, ale dla mnie było to olbrzymie przeżycie. Dziennikarz pracujący przy takich wydarzeniach musi się wykazać niesłychaną delikatnością. Trzeba żonglować między zadaniami i emocjami, pokazać miejsce i ludzi, wstrząśniętych, załamanych po utracie bliskich, a jednocześnie uszanować ich ból, żałobę, prawo do prywatności. Łatwo przekroczyć te granice - zawsze więc w takich sytuacjach staram się przede wszystkim „być człowiekiem”, potem dziennikarzem bo nie wszystko jest na sprzedaż, choć wiem, że to dziś niezbyt modne.

Ale mimo tych, czasami smutnych, okoliczności – zimna, deszczu czy zmęczenia, którego nie da się ukryć pod makijażem – praca korespondenta to wielkie wyzwanie i niezapomniane momenty: Na naszych oczach tworzy się przecież historia, a my, korespondenci, w tym uczestniczymy.

Czy wyobrażam sobie inną pracę? Oczywiście, że tak. Korespondentką się tylko bywa, a ja mam szczęście być nią już dość długo. Cieszę się z tego, co dane było mi przeżyć. Poznałam tysiące wspaniałych ludzi – od wielkich polityków i intelektualistów począwszy, a kończąc na ludziach, którzy nie bywają na czołówkach gazet. Byłam z kamerą wszędzie tam, gdzie rozstrzygały się sprawy Francji i Europy.

Muszę dodać, że we Francji Telewizja Polska stała się zresztą marką. Wielokrotnie uczestniczyłam w debatach telewizyjnych i radiowych – reprezentując nasz polski punkt widzenia. Uważam to za pewien sukces. Ale tym największym zawodowym sukcesem będzie dla mnie to, że będą Państwo nadal chcieli śledzić moje opowieści.

Joanna Wajda, Bruksela

„Lubię być w drodze”


Choć jestem korespondentką Telewizji Polskiej w Brukseli, to mój rzeczywisty obszar działania wynosi mniej więcej 389 733 kilometrów kwadratowych. Odpowiadam bowiem za przygotowanie materiałów telewizyjnych także w Wielkiej Brytanii, Irlandii, Holandii i Luksemburgu, oczywiście jeśli coś ciekawego się w tych krajach dzieje.
f
- Pracę korespondentki traktuję, jak ukoronowanie pracy reportera - wyznaje Joanna Wajda (fot. archiwum)
Od prawie czterech lat podróżuję między tymi krajami, co – muszę przyznać – sprawia mi wiele przyjemności. Dzięki podróżom zwracam uwagę na to, jak różnorodna jest Europa mimo faktu, że na unijnej fladze wszystkie gwiazdki symbolizujące kraje wspólnoty są przecież identyczne.

Pracę korespondentki traktuję, jak ukoronowanie pracy reportera… Moja przygoda z TVP rozpoczęła się w Katowicach, gdy byłam jeszcze w liceum. W 2000 roku, podczas studiów na Uniwersytecie Warszawskim związałam się z redakcją „Wiadomości". Po 9 latach wyjechałam do Brukseli.

W swoich materiałach staram się pokazywać Europę nie tylko przez pryzmat urzędniczej i czasami zawiłej unijnej rzeczywistości, w której dużą rolę odgrywają polityczne szachy. Pokazuję życie Belgów, Holendrów, Brytyjczyków, Irlandczyków. Bycie kimś „z zewnątrz” daje mi licencję nawet na to, by dziwić się rzeczom oczywistym dla mieszkańców danego kraju, pozwala zadawać pytania, fascynować się nowymi zjawiskami i dzięki temu tworzyć materiały, które – mam nadzieję – są w stanie zainteresować widzów TVP.

Przez ostatnie cztery lata mojej pracy uzbierało się mnóstwo anegdot, udało mi się poznać wielu wpływowych ludzi, zobaczyć setki interesujących miejsc. Relacjonowałam mrożące krew w żyłach wydarzenia – jak choćby zamieszki w Londynie, czy euforię Olimpijczyków i Paraolimpijczyków. Pokazywałam emocje, które towarzyszą szczytom przywódców europejskich, którzy od miesięcy zastanawiają się, co zrobić z kryzysem. A efekty samego kryzysu mogłam zobaczyć z dala od Brukseli, gdy przemierzałam irlandzką „zieloną wyspę”.

Podczas tamtej wyprawy największe wrażenie zrobiły na mnie bezdomne konie wypuszczane ze stajni bankrutów, które błąkały się między domami, po ulicach. Od miejscowych Romów można było kupić te zwierzęta dosłownie za paczkę papierosów. Na szczęście ja nie palę…
f
Joanna Wajda w tym roku relacjonowała Igrzyska Olimpijskiej i Paraolimpijskie w Londynie (fot. archiwum)
Dlaczego tak kocham swoją pracę? Bo praca korespondenta daje też szansę na poznanie ciekawych ludzi, takich, których pewnie w innych warunkach mogłabym nie spotkać. Pamiętam, jak odwiedziliśmy z kamerą ekscentryczną kolekcjonerkę, która na kilku metrach kwadratowych swojego mieszkania zgromadziła największą na świecie kolekcję bibelotów związanych z brytyjską rodziną królewską. Kobieta miała dosłownie wszystko w królewskich barwach, od kubków, przez flagi, po poduszki. A my, z naszym ciężkim sprzętem telewizyjnym czuliśmy się, jak słonie w składzie porcelany i modliliśmy się, by operator przypadkiem nie zniszczył żadnego cennego eksponatu.

W pamięci utkwiła mi także wizyta u przyjaciela księcia Kentu, który pamiętał doskonale dziecięce zabawy z przyszłą królową Elżbietą II w posiadłości jej rodziców. Co ciekawe, mężczyzna już na samym wejściu zaproponował naszej ekipie, jako aperitif, lampkę szampana, bo arystokracja ma to w zwyczaju.

Ciekawość świata nie opuszcza mnie także w życiu prywatnym. Podróżowanie to jedna z moich największych pasji. Ja po prostu lubię być w drodze.

Brak komentarzy: