piątek, 29 października 2010

„Lech Kaczyński – ostatni wywiad” - zapowiedź książeczki

Wydawcą książki jest Prószyński i S-ka. „Lech Kaczyński – ostatni wywiad” znajdzie się w księgarniach już w pierwszym tygodniu listopada 2010.

Oto fragmenty wywiadu:

Ile było prawdy w opiniach, że prezydentura Panu nie odpowiadała, nie pasowała Panu ze względu na Pański charakter i temperament?

– Niewiele. To prawda, na pewno nie odpowiadałaby mi prezydentura bardzo posągowa i majestatyczna. To faktycznie nie jest mój temperament. Również dlatego, że znacznie lepiej współpracuje mi się z ludźmi na zasadzie krótkiego, a nie długiego dystansu. Nawet gdy bywam niemiły, wolę, kiedy to się dzieje w warunkach krótkiego dystansu. Ale ja widziałem swoją prezydenturę inaczej, jako prezydenturę aktywną, do czego prawo dawała mi konstytucja.

Jak Pan sądzi, jak by się w roli prezydenta, pod względem charakterologicznym, odnalazł Donald Tusk?


– On z pewnością świetnie się czuje, decydując o wszystkim jako premier. Co zresztą nie wychodzi rządowi na dobre. Rząd to zbyt skomplikowana maszyneria, żeby jedna osoba o wszystkim decydowała. Podobnie zresztą, przy zachowaniu proporcji, wyglądała sytuacja w Urzędzie Miasta Stołecznego Warszawy. Nie na tym polegają rządy twardej ręki, żeby o każdym drobiazgu decydować samemu. Chodzi o to, aby wytyczać główne kierunki działania i umieć wyegzekwować wypełnianie ogólnych wytycznych. A jak by się czuł Tusk tutaj, na moim miejscu? Pewnie trochę zawieszony w pustce.

Dlaczego Pan tak sądzi?


– Choćby z powodu jego decyzji o niekandydowaniu. Przypominam, że Donald Tusk zapowiadał przed wyborami prezydenckimi, że nie zrezygnuje natychmiast po zwycięstwie z kierowania Platformą. Tyle że to by było niezgodne z konstytucją, a dokładnie z jej artykułem 132: „Prezydent Rzeczypospolitej nie może piastować żadnego innego urzędu ani pełnić żadnej funkcji publicznej, z wyjątkiem tych, które są związane ze sprawowanym urzędem”, czyli funkcji zwierzchnika sił zbrojnych czy wielkiego mistrza kapituły Orderu Orła Białego. Problemem dla Tuska byłoby przejście od aktywnej, partyjnej polityki do sprawowania urzędu głowy państwa. O mnie można by właściwie powiedzieć, że mogłem mieć ten sam problem, bo byłem w swojej karierze szefem partii. Z tym że to było szefowanie tylko nominalne, przez półtora roku. Faktycznym szefem PiS-u był wówczas mój brat.
Całkiem inaczej było z Tuskiem. On był szefem partii naprawdę i długo. Od kierowania partią niewielką przeszedł płynnie do kierowania kolejną, dużą. W wymiarze może nie tyle charakterologicznym, ile politycznym, miałby więc dużo większy kłopot niż ja. Straciłby kontrolę nad swoim ugrupowaniem.

Nawet gdyby w wyborach parlamentarnych wygrała Platforma?


– Sądzę, że tak. Nie chciałbym nie doceniać Donalda Tuska. Uważam, że on bardzo przewyższa w sensie intelektualnym swoich kolegów z Platformy Obywatelskiej, ale to nie oznacza, że oni by mu dali rządzić. Jest przecież kazus Aleksandra Kwaśniewskiego, który w czasie swojej prezydentury miał mizerne wpływy w SLD. Jedyny okres, kiedy Kwaśniewski faktycznie rządził Polską, to był ostatni rząd podczas jego 10-letniej kadencji, gabinet Marka Belki. Za rządów Cimoszewicza też mógł wiele, ale mniej. Przy innych był już duży kłopot. W takiej sytuacji działają mechanizmy, które mogłaby przeciąć tylko charyzma na poziomie marszałka Piłsudskiego. Przy całym szacunku dla Tuska – to jednak nie ta klasa.

Pan się nie obawiał, że też się znajdzie w takiej pustce?


– Nie, ja mam brata. [śmiech] Oczywiście, że ten urząd ma swoje ograniczenia, które czasami potrafią irytować. Nie dostrzega się ich tak bardzo, póki nie działa się w warunkach kohabitacji i póki ma się taką szczególną sytuację, jaką miałem ja, czyli brata stojącego na czele partii. Ale nawet w takiej sytuacji mogą się zdarzać nieporozumienia. Bywało, że czegoś z Jarkiem nie uzgodniłem i on się później na mnie za to złościł. Ale w takich okolicznościach powstał naturalny podział obowiązków. Polityką zagraniczną zajmowałem się raczej ja. Na Zachodzie uważano zresztą, że to nie jest „raczej”, ale tylko ja, co było błędną interpretacją. Nicolas Sarkozy połapał się, że mój brat też ma w tej sferze istotne wpływy, dopiero gdy sam z nim porozmawiał, a potem zauważył, że w czasie negocjacji traktatu lizbońskiego rozmawiam z Jarkiem przez telefon. Wtedy, żeby wywrzeć na niego nacisk, zaczął wydzwaniać do Rady Ministrów. Niestety, mówił łamaną angielszczyzną i z początku go nie połączono. Z kolei całą rozgrywkę z Rosjanami o mięso prowadzili premier i minister spraw zagranicznych. Ja w tym czasie koncentrowałem się na polityce wschodniej.

Wracam jeszcze do kwestii charakterologicznych. Czy urząd prezydenta Panu pasuje?


– Faktem jest, że przez całe życie pełniłem funkcje, gdzie dużo się działo. Lubię po prostu, jak się coś dzieje. W takich sytuacjach czuję się znacznie pewniej. Dlatego pod koniec mojego urzędowania w NIK-u trochę mi się tam nudziło, dzięki czemu łatwiej się z tą instytucją pożegnałem. Urząd prezydenta nie jest dynamiczny w tym sensie, że nie podejmuje się tutaj dziennie piętnastu czy dwudziestu decyzji o tak konkretnym znaczeniu, jak w Urzędzie Miasta czy Ministerstwie Sprawiedliwości. W jakimś sensie jest tu może nieco za spokojnie jak na mój temperament.

piątek, 22 października 2010

Deklaracja łódzka. PiS (22 października 2010)

22 października 2010 r.

Deklaracja Łódzka
przeciw przemocy i nienawiści w życiu publicznym i mediach

Do uczestników życia politycznego, osób zaufania publicznego, dziennikarzy i obywateli

Walka polityczna trwająca od kilku lat przyniosła ofiarę śmiertelną.

19 października 2010 r. został zastrzelony pracownik biura poselskiego Prawa i Sprawiedliwości Pan Marek Rosiak, druga osoba, Pan Paweł Kowalski została ciężko ranna. Sprawca twierdzi, że motywem jego czynu była nienawiść do Prawa i Sprawiedliwości i jej prezesa.

Kilka tygodni temu, obywateli którzy korzystali z konstytucyjnych swobód, bito i lżono przy bezczynności policji. Obserwujemy jak na naszych oczach upada możliwość prowadzenia oczekiwanej w demokratycznym państwie debaty publicznej. Dziś jest ostatnia chwila, aby zatrzymać eskalację przemocy, ochronić wspólnotę obywatelską.

Dla demokracji normalna jest różnica zdań i działalność polityczna obywateli, a także emocje. Jednak najbardziej drastyczne wypowiedzi mają swoje konsekwencje – znajdują się ludzie, którzy traktują złe słowa jako instrukcję lub przyzwolenie na przemoc.

Dlatego uważamy za niedopuszczalne:

  • Wyrażenia wzywające do przemocy i życzące śmierci, szyderstwo z sytuacji zagrożenia życia np. jaka wizyta taki zamach;
  • Wypowiedzi przypisujące choroby psychiczne, wmawianie nienawiści i działania z niskich pobudek;
  • Zrównywanie legalnie działających w kraju partii z reżimami i partiami totalitarnymi – np. KPP, faszyści, NSDAP;
  • Używanie dla określenia oponenta słów powszechnie traktowanych za obelżywe – np. bydło, wataha czy wypowiedzi takich jak : „(…) znajduje się grupa ludzi, która w tym czasie - kiedy wszyscy bez wyjątku ciężko pracują - plądruje walizki pasażerów” czy „Przyjdzie taki dzień, że Jarosław Kaczyński będzie już rozmawiał z siłami ostateczności (…) być może będzie miało to miejsce jeszcze w tym roku (…) wówczas uznamy, że to był naprawdę dobry rok".

Ten język nienawiści i wykluczenia odrzucamy!

Apelujemy do uczestników życia publicznego, redakcji prasowych, działaczy społecznych i związkowych, osób zaufania publicznego, a przede wszystkim do obywateli, aby przystąpili do tej deklaracji.

środa, 20 października 2010

Mord w siedzibie PiSu w Łodzi (19 października 2010)

Chciałem zabić Kaczyńskiego, tylko za mało broni miałem






sobota, 16 października 2010

Senase nienawiści - Jerzu Urban o Popiełuszce w 1984

Seanse nienawiści

Popiełuszko zmarł w październiku, tekst ten jest z września 1984

Wśród wielu artykułów, jakie prasa rządowa (a także moskiewskie „Izwiestia”) poświęciła działalności ks. Jerzego Popiełuszki jesienią 1984, znalazł się także tekst rzecznika rządu Jerzego Urbana — opublikowany pod pseudonimem Jan Rem w tygodniku „Tu i teraz” (nr 38 z 19.09.1984). Poniżej publikujemy jego fragmenty.

W inteligenckiej części warszawskiego Żoliborza stoi kościół księdza Jerzego Popiełuszki — obok św. Brygidy w Gdańsku najbardziej renomowany klub polityczny w Polsce. (...) Co tam więc robi natchniony polityczny fanatyk, Savanorola antykomunizmu? (...) Jednym słowem, ten mówca ubrany w liturgiczne szaty nie mówi niczego, co byłoby nowe lub ciekawe dla kogokolwiek. Urok wieców, jakie urządza, jest całkiem odmiennej natury. Zaspokaja on czysto emocjonalne potrzeby swoich słuchaczy i wyznawców politycznych. W kościele księdza Popiełuszki urządzane są seanse nienawiści. Mówca rzuca tylko kilka zdań wyzbytych sensu perswazyjnego oraz wartości informacyjnej. On wyłącznie steruje zbiorowymi emocjami.

Uczucie nienawiści politycznej do komunistów, do władzy, do wszystkiego, co jest powojenną Polską, przynoszone na tę salę przez bywalców, a pod dyrygencją księdza Popiełuszki, przestaje być wewnętrznym robakiem drążącym człowieka. Polityczne uczucia doznają publicznego wyładowania w tłumie podobnie czujących. Wyznawcy sfanatyzowanego ks. Popiełuszki nie potrzebują argumentów, dociekań, dyskusji, nie chcą poznawać, spierać się, zastanawiać i dochodzić do jakichś przekonań. Chodzi tylko o zbiorowe wylanie emocji. Ks. Jerzy Popiełuszko jest więc organizatorem sesji politycznej wścieklizny. Mylił się bowiem Orwell, gdy sądził, że seanse nienawiści można urządzać poprzez telewizyjne emisje pobudzające emocje każdego z widzów osobno, w jego czterech ścianach. Ludzie porozdzielani od siebie ścianami podatni są na perswazje, argumenty i wzruszenia, ale zbiorową nienawiść podniecać mogą tylko w tłumie. Charyzmatyczny strój, który wodza i przewodnika z tłumu wyróżnia i wywyższa ponad masę ludzką, zapewnia ks. Popiełuszce przewagę nad słuchaczami, której nie trzeba wypracować.

Po drugiej, niż ksiądz Popiełuszko, politycznej stronie obserwujemy zalew faktów, argumentów, danych, same racje i rozumowania. Tymi sposobami można, owszem, ludzi przekonać. Nie sposób jednak wywołać żadnych emocji, zbudować wspólnoty uczuć i odruchów masowych, zespolić mas w oparciu o zbiorowe przeżycia polityczne. Jest to z mojej strony konstatacja, a nie propozycja urządzania np. antyreganowskich wieców, czy marszów ubarwionych paleniem kukły, któregoś z masowych wrogów. Uważam za mądrą rezygnację z bogatych środków politycznego oddziaływania, sądzę że umiar i racjonalizm będą procentować na dalszą metę, bo upiory, które żoliborski magik polityczny wypuszcza spod ornatu same pozdychają. Myślenie ma przyszłość, nie zaś podniecanie fanatyzmu. (...) Jakaś ilość ludzi nowoczesnych i rozumnych przecież już dziś dlatego właśnie sympatyzuje z polityką PZPR, że razi ich krzykliwe pustosłowie strony przeciwnej, mierzi zbiorowa histeria i irracjonalny fanatyzm. (...)

Cóż z tego, że ks. Popiełuszko mierzi, skoro w dzisiejszej wykształconej Polsce polityczni magicy są wciąż skuteczni. Podobnie: cóż z tego, że nie istnieje nic takiego, jak ludzka dusza, skoro walka o rządy dusz trwa realnie. Gdyby Telewizja Polska mogła mieć na swoje usługi jakiegoś Rasputina, byłaby to niestety oferta do rozważenia. Bardzo to smutne, ale prawdziwe, póki ma swoją klientelę ks. Popiełuszko i wzięciem cieszą się jego czarne msze, a do których Michnik służy i ogonem dzwoni.

wtorek, 12 października 2010

Polska 18:42 Ukraina - w trupach na drodze

Polska 18
1 ocalony



Ukraina 42
8 ocalonych

poniedziałek, 11 października 2010

Przykazania pościelne - wywiad z licealnym nauczycielem Kaczyńskich, seksuologiem Jaczewskim



O pożytkach z pornografii, szkodliwości „leczenia” homoseksualizmu, sztuce osiągania orgazmu i pedofilii tygodnik „NIE” rozmawia z profesorem Andrzejem Jaczewskim.

- Pan jest sławny człowiek, sam premier Jarosław twierdził, że pobierał u Pana nauki z dziedziny edukacji seksualnej.

- Kaczyński zasłaniał się tym, gdy Wałęsa mało elegancko sugerował mu rzekomy homoseksualizm. To, że uczyłem Kaczyńskiego, o niczym przecież nie świadczy, ale on to widocznie uważał za argument.

- Uczył Pan obu Kaczyńskich?

- Rzeczywiście pracowałem w „Lelewelu” i uczyłem te Kaczorki. Pamiętam prelekcje, podczas których oni, takie sympatyczne chłopaczynki, siedzieli w ławkach i w ogóle się nie odzywali.

- Sądząc po ich obsesjach niewiele się od Pana nauczyli…

- Widać nie rozumieją, jak ważny w życiu jest seks. Osobiście uważam, że seks jest najważniejszym wyznacznikiem szczęścia. Dziś znów to szczęście próbuje się ludziom odebrać i obrzydzić.

- Seks jest w Polsce tabu.

- To wynika z uwarunkowań kulturowych. W naszej kulturze seks traktowany jest jak zło konieczne. Niedawno odkryłem, jak wiele jest negatywnych skojarzeń z seksem. Mówi się, że „Maryja była niepokalana”, tak?

- Mówi się.

- Co znaczy pokalana? Co to jest kał? Czyli niepokalana to taka, która nie wytarzała się w kale. Mówią też „Maryja niewinna dziewica”. Była niewinna, bo była dziewicą? Znaczy, że te, co dziewicami nie są, są winne? Nie jest proste wyrwać się z takiego rozumowania.

- Parę lat temu wprowadzono do szkół przedmiot przysposobienie do życia w rodzinie. Świadomość Polaków wzrasta?

- Tak, ale to nie jest zasługa dzisiejszej szkoły! Spotykam studentów, którzy plotą takie głupoty, że masturbacja prowadzi do homoseksualizmu albo że każdy homoseksualista jest pedofilem. Uważają, że homoseksualizm można leczyć. To jest dzwonek alarmowy.

- I kto to mówi. Pan w swoich publikacjach z lat 60. też był zwolennikiem tezy, że homoseksualizm jest uleczalny.

- Prawda. Popełniałem wiele błędów. Podstawowym było założenie, że można to leczyć. Dziś wiem, że nie można rozpoznawać homoseksualizmu u osób niedojrzałych psychicznie, czyli u młodzieży, bo w okresie dojrzewania jest faza bardzo silnych zainteresowań homofilnych.

- Jak próbowaliście leczyć tych „gejów”?

- To nie było łatwe. Mówiliśmy, że nie będzie miał rodziny, że nie będzie miał dzieci, że nie spełni oczekiwań rodziców, społeczeństwa, że z niektórych zawodów go pogonią. Mówiliśmy o samotnych wigiliach itp.

- Jaki był następny krok w „terapii”?

- Następnie musiał sobie znaleźć dziewczynę i z tą dziewczyną zacząć wyrabiać sobie tzw. odruch warunkowy pozytywny. To znaczy, że miał z nią pójść do łóżka i usiłować przeżyć orgazm. Wtedy ten orgazm miał się mu kojarzyć z kobietą.

- Dzisiejsza wiedza podpowiada, że orgazm był, ale żeby go osiągnąć, gej musiał wyobrazić sobie faceta…

- Dokładnie tak było. Tak potem opowiadali. Dopiero dziś wiem, jaką im krzywdę robiliśmy, jak ich maltretowaliśmy. Napuszczaliśmy ich na bogu ducha winne kobiety, oni z kolei im robili krzywdę, bo przecież one kochały się z nimi z miłości, fascynacji. A geje je oszukiwali i im też źle z tym było. Jeden z moich pacjentów, którego potraktowałem taką terapią, zaczepił mnie parę lat temu i powiedział, że dopiero jak poszedł do łóżka z facetem, zrozumiał, jaki seks może być wspaniały.

- Słyszał Pan o jakchś innych metodach leczenia homoseksualizmu?

- Tak. Starowicz opowiedział, że 30 lat temu leczył homoseksualizm za pomocą elektrowstrząsów. Mówił, że jak sobie to przypomina, to strasznie się tego wstydzi. Mnie pytano, czy też to praktykowałem. Powiedziałem, że nie miałem takiej aparatury, a gdybym posiadał, to pewnie byłbym skłonny. Takie było przekonanie, że trzeba i że można leczyć.

- Czyli wiemy, że homoseksualizm jest jedną z odmian ludzkiej psychiki, a nie wadą nabytą przez masturbującą się młodzież.

- Z tą masturbacją to też wszyscy przesadzają. Masturbacja nie jest szkodliwa. Szkodliwe jest wmawianie komuś, że coś jest grzechem, podczas gdy złem nie jest. Jestem zwolennikiem etyki permisywnej, która zakłada, że jeżeli człowiek nikomu nie szkodzi swoim zachowaniem, to niech robi, co mu się podoba. Tak jest z masturbacją. Szczególnie u dziewcząt w okresie dojrzewania masturbacja bywa uważana za zjawisko pozytywne, bo uczy reaktywności i przeżywania orgazmu.

- Nie można dać jej szansy nauczenia się przeżywania orgazmu przy mężczyźnie, dopiero po ślubie i ze świętym obrazkiem nad łóżkiem?

- Młodzi mężczyźni najczęściej są niedouczonymi, bardzo pobudliwymi nieudolnymi kochankami. Jeśli nawet facet nie chce, to i tak skończy za szybko, ona nie ma z tego żadnej przyjemności. Często całe życie nie przeżywa orgazmu.

- Są jakieś specyfiki, które temu przeciwdziałają?

- Bardziej awangardowi seksuolodzy uczą dziewczyny osiągania orgazmu. Jeden ze znanych seksuologów dostał po pysku od pacjentki za takie sposoby leczenia.

- Pan, ma się rozumieć, pochwala takie techniki?

- Przepraszam bardzo, ale jeśli jest to metoda, która prowadzi do wyleczenia oziębłości, to oczywiście, że pochwalam.

- Rozumiemy, że nie można zgłębić ludzkiej psychiki nie analizując ludzkich zachowań seksualnych?

- Katedry seksuologii powinny być na wszystkich wydziałach lekarskich, psychologicznych i wszystkich pedagogicznych, a nie ma na żadnym. Najlepiej jeszcze jest na pedagogice. Studenci medycyny nie uczą się seksuologii, nie ma takiego przedmiotu. Nie ma ani jednej katedry seksuologii na wydziałach psychologii. Większość psychologów w ogóle nie uczy się seksuologii, nie zdają żadnych egzaminów. Potem tacy niedouczeni ludzie występują w sądzie. Przecież oni nie powinni być biegłymi sądowymi.

- Apropos prawa. Słyszał Pan o pomyśle LPR, która chce wprowadzić karę śmierci dla pedofilów, którzy mordowali ofiary?

- Słyszałem. Niestety żyjemy w kraju, w którym jest znikoma szansa na jakieś rozumne rozwiązanie problemu. Jeśli ktoś zamordował innego człowieka, to nie ma znaczenia, na jakim podłożu było to morderstwo. A skoro ci z LPR są tacy wierzący, to niech przypomną sobie słowa papieża Wojtyły. On nie pochwalał kary śmierci. Może na coś przydadzą się w końcu jego nauki.

- Czy penalizacja zachowań seksualnych będzie postępować?

- Myślę że tak, oni wyraźnie się tego domagają. Kiedyś do mnie jakiś prokurator powiedział, że jak ekshibicjonista zatrzymuje windę między piętrami i zaczyna się przy mnie masturbować, to co? To ja mu odpowiadam: a jak taki zatrzyma windę między piętrami i zacznie mi czytać Biblię, to ja też byłbym przerażony. Tego nie trzeba odnosić do seksu. Na to są inne paragrafy dotyczące szacunku dla czyjejś prywatności i wolności.

- Posłanka Katarzyna Piekarska zaproponowała poddanie badaniom psychologicznym nauczycieli. Co Pan myśli o tym pomyśle.

- Żadne badanie psychologiczne nie wykaże skłonności do pedofilii. Ponadto pedofile często są dobrymi wychowawcami. Tylko to nie są ci, którzy z tymi dziećmi kopulują, lecz ci, co lubią się przytulić, pogłaskać, poklepać nawet po tyłku, popatrzeć, jak ten dzieciak półgoły biega na basenie i koniec. I byłoby rzeczą złą, gdyby ich eliminować, bo oni nic złego nie robią. Z tą pedofilią to jest bardzo dyskusyjny problem. Bo zupełnie co innego jest dotykanie małego dziecka, co innego jest seks z dobrze rozwiniętą fizycznie 15-letnią prostytutką. W Polsce społeczeństwo jest wrogo nastawione, przewrażliwione. Gdybyśmy chcieli dziś zracjonalizować kwestię dorośli-dzieci-seks, natrafilibyśmy na ogromne opory społeczne.

- W Polsce minimalną granicę wieku osoby, z którą można uprawiać seks, prawo określa na 15 lat.

- Granica dopuszczalności zachowań seksualnych jest przepisem bardzo starym. W tym czasie nastąpiły akceleracje rozwoju. Dzieci szybciej dojrzewają. Jeśli było to słuszne 150 lat temu, to nie jest słuszne teraz. Samo pojęcie molestowania jest pojęciem nieprecyzyjnym. Między robieniem zdjęcia nagiemu dziecku a gwałtem z użyciem siły i przemocy jest ogromna różnica.

- Czy pedofil swoim zachowaniem może zrobić trwałą rysę na psychice dziecka?

- Do każdego przypadku pedofilii trzeba podejść inaczej. To jest sprawa bardzo delikatna, bo tym dzieciakom więcej krzywdy robią prokuratorzy, aparat ścigania z psychologami włącznie. Wyobrażam sobie, że dla dzieci z domu dziecka, które cierpią z braku czułości i strasznie się lepią, większym urazem jest odrzucenie takich pieszczot i odepchnięcie dziecka niż to, że ktoś je za przeproszeniem podmaca. Często najlepsi wychowawcy są pedofilami i szkoda ich eliminować, jeśli nic złego dzieciom nie robią. No ale spróbujcie to powiedzieć tym oszołomom.

- Czy pedofilię się leczy?

- Nie. To nie jest choroba. Mnie się wydaje, że pedofilem w zasadzie jest w jakimś stopniu prawie każdy człowiek. Fascynacja dzieckiem nie musi być zaraz seksualna. Mój profesor, nie żyje od 50 lat, można więc spokojnie o tym mówić, powiedział mi kiedyś: najpiękniejsza jest kobieta w wieku 3-5 lat. To jest samo piękno. Był pedofilem? Nic na to nie wskazywało, miał normalną rodzinę. A fascynację miał.

- Jeśli pedofilia jest tak masowa, to czy należy z nią walczyć i jak?

- Walka z pedofilią jest stosunkowo prosta. Dziecko musi mieć komfort emocjonalny w rodzinie. Jeżeli dzieciak będzie dobrze pieszczony przez matkę, ojca, to nie będzie szukać pieszczot u obcych. Wtedy, kiedy myśmy się zajmowali młodzieżą prostytuującą się, to wychodziło nam, że oni wszyscy mieli złe rodziny. Dzieciak musi umieć mówić „nie”.

- 15 procent 15-latków ma już za sobą inicjację seksualną, co druga szkoła nie ma lekcji przysposobienia do życia w rodzinie i mimo kościelnej ofensywy 92 procent Polaków opowiada się za edukacją seksualną w szkole. To klęska Kościoła, nie uważa Pan? 50 lat temu był Pan przekonany o realnej możliwości leczenia homoseksualizmu. Dziś mówi Pan, że to była błędna koncepcja. A Kościół został na tych pozycjach sprzed pół wieku…

- A tak. Między Kościołem a nauką nie ma punktów stycznych. Aczkolwiek duchowni sobie teraz robią coraz więcej uniwersytetów, coraz więcej mianują sobie profesorów, niedługo opanują te wszystkie komisje kwalifikacyjne i tylko tacy będą profesorowie, jak ci z programu Pospieszalskiego, bo innych nie przepuszczą. Widzieliście ten program, do którego zaprosił Izdebskiego, którego potem sponiewierał?

- Ten, w którym krzyczeli na Izdebskiego za badania, które przeprowadził na dzieciach?

- No właśnie. Nie na dzieciach, tylko 17-, 18-latkach. Pospieszalski jest łobuz i ortodoks. Sprowadził sobie dwóch ekspertów. Jednym z nich był pan profesor Nalaskowski z Torunia, który jest jednym z czołowych opiniotwórczych pedagogów katolickich. Drugi nazywał się Wojcieszko, czy jakoś tak. Obaj poniewierali Izdebskim. A on zrobił bardzo mądre badania. Im się nie podobało, że w ogóle się to bada, uważali, że 17-latek pytany o to na przykład, czy uprawiał seks analny, dowie się o takiej możliwości i zaraz pójdzie posuwać kumpla. Przed sądem 17-latek jest dorosły i odpowiada jak dorosły, a wobec pytania o seks analny jest dzieckiem? I „uczony” taki facet potrafi mówić to w telewizji bez zająknięcia i jeszcze twarz do tego pokazuje, i on się tego nie wstydzi. Albo więc Duch Święty go namaścił i on teraz się poświęca, albo jest taki głupi. Tacy też uważają, że pornografia prowadzi do zbrodni.

- Pana zdaniem pornografia nie pobudza zachowań niebezpiecznych?

- Wyrzekliśmy się ludzkiego ciała i jego piękna. Pornografia może być piękna, estetyczna. A przecież mała naga dziewczynka jest piękna. I z pornografią też tak jest. A poza tym póki jest zapotrzebowanie, to niech istnieje. Taki impotent nie rozbudzi się inaczej niż z pomocą pornografii. A czy pobudza? Tak, ale niekoniecznie do zachowań niebezpiecznych. Pewien wielokrotny morderca powiedział, że za młodu chodził po śmietnikach i wyciągał pisma pornograficzne, i dlatego potem mordował.

- Czyli coś jednak jest szkodliwego w pornografii…

- Moim zdaniem, jeśli taki gnojek zamiast grać z kolegami w piłkę, chodzi po śmietnikach i szuka świerszczyków, to z nim już coś nie tak. Nieporównywalnie gorsza od pornografii jest przemoc. W telewizji widzimy ciągłe walki, zabijanie, strzelanie, przemoc. To jest zagrożenie i na tym należy się skupić. Od kiedy pornografia stała się jawna, w wielu krajach zmniejszyła się liczba przestępstw na tle seksualnym.

- Ofensywa katolickich poglądów nadal trwa…

- Proszę policzyć, ile wychodzi pism katolickich poświęconych tej problematyce. Piszą szkodliwe często rzeczy, a tacy seksuolodzy jak ja nie mają gdzie publikować swoich artykułów i badań. Odkąd zamknęli czasopismo „Problemy Rodziny”, nie ma miejsca dla naszych publikacji. I to jest też niebezpieczne.

- Niech Pan nie straszy! Musi być jakieś wyjście.

- Uratować może nas Unia Europejska i nowa, ogromna emigracja. Ci ludzie, co wyjeżdżają, zobaczą, jak się żyje w świecie. Może po powrocie do Polski nie dadzą tak sobą poniewierać.

Wywiad przeprowadzili: Malina Błańska i Maciej Wiśniowski
Źródło: Tygodnik „NIE” – nr 32/2006

NOTA REDAKCJI

Andrzej Jaczewski – prof. dr hab. med., prof. nauk humanistycznych, twórca i wieloletni kierownik Katedry Biologicznych i Medycznych Podstaw Rozwoju i Wychowania na Wydziale Pedagogicznym Uniwersytetu Warszawskiego. Wykładowca na Uniwersytecie w Kolonii na Wydziale Heilpädagogik. Autor 24 książek, w tym 3 podręczników akademickich. Współautor 14 prac zespołowych – monografii i podręczników. Publikował w pismach o tematyce zdrowotnej, m.in. w „Jestem”. Przez 27 lat prowadził programy telewizyjne w zakresie nauki o człowieku i edukacji seksualnej. Jest członkiem Towarzystwa Rozwoju Rodziny, przewodniczącym Zarządu Głównego Polskiego Towarzystwa Zdrowia Seksualnego. Odznaczony m.in. Medalem Janusza Korczaka. Profesor Wyższej Szkoły Społeczno-Ekonomicznej, specjalność: pediatria, medycyna szkolna, pedagogika seksualna. Od 12 lat mieszka wiosce w Beskidzie Niskim, w której nie ma znaczenia, kto jest prezydentem, kto premierem, a kto pedałem. Razem z dwoma psami i końmi wiedzie spokojne życie z dala od zgiełku miasta.

można raz na weekend pojawiać się w mediach

- taki oto przykaz wydał oświecony Napieralski swoim członom. w trosce o to żeby trzymać ich jeszcze bardziej za ryje.

Partia powinna być miejscem ścierania się wielu koncepcji ludzi połączonych wspólnymi ideami. Napieralski jak widać chce mieć jednolity beton.

Chuj przejedzie się na tym.

Kalisz sprzedał się Palikotowi?

News dnia dzisiejszego: oto Kalisz paktuje z Palikotem. A wszystko zaczęło się na tydzień przed kongresem w programie Kuby Wojewódzkiego (emsja 28 IX 2010). Wystąpił tam Kalisz i mnie zadziwił. Wyznał, że pojawi się 2 X na zaproszenie Palikota i zabierze głos.

2 X przemawiał niejako wbrew sobie, plując na polityczną klasę. Być może też odnosił się choć nie wprost do silnej ręki Grzegorza Napieralskiego, który chce wszystkich w SLD trzymać za ryja. Potem Palikot publicznie wyznał, że ani Tusk ani Kaczyński ani Pawlak czy Napieralski nie różnią się od siebie. Wszyscy oni to partyjni dyktatorzy, których słowo ciałem się staje. Otaczają się dworem klakierów jak u Tuska Schetyna i Grabarczyk, a u Kaczorów choćby Błaszczak, i rządzą sobie sejmowymi szablami.

Palikot chce to zmienić. A Kalisz bił mu brawo. Za to Grześ go ukarał. W sobotę 9 X nawet nie pojawił się na zarządzie SLD. Wykopali go stamtąd. Kalisz to wiedział i się nie zjawił. Za to odebrał telefon od Palikota. Będą razem coś konstruować.

Kalisz i Palikot to dwie silne osobowości. Szkoda mi, że sen tego drugiego się sprawdza: uszczknąć trochę Platformie, zniszczyć SLD. Tyle, że SLD niszczy się samo. Nie ma szczęścia do wyraźnych przywódców.

Chociaż po 20 VI czyli pierwszej turze wyborczej Napieralski ze swoimi 13,5% urósł na pokonanego zwycięzcę. Teraz głosy się marnują.

bzdurnotki

http://bzdurnotki.blogspot.com

poniedziałek, 4 października 2010

Relacja strażaka z 10 kwietnia 2010

Kapitan Aleksandr Muramszczikow, dowódca zastępu straży pożarnej ze Smoleńska, który 10 kwietnia jako pierwszy dotarł na miejsce katastrofy polskiego Tu-154M, oświadczył, że od razu było jasne, że nikt nie przeżył.

Zmiażdżeni ludzie, ciała bez głów i przerażająca cisza, którą przerywały dzwonki telefonów ofiar. Dowódca rosyjskich strażaków, którzy gasili prezydencki samolot zdradza, jak naprawdę wyglądała kwietniowa katastrofa.


Muramszczikow, którego wstrząsającą relację publikuje dziś wielkonakładowy "Moskowskij Komsomolec", zauważył też, że po 20 minutach od tragedii mgła w rejonie lotniska Siewiernyj się rozproszyła.

Ten 33-letni oficer straży pożarnej rosyjskiego Ministerstwa ds. Sytuacji Nadzwyczajnych jest jedną z dwóch postaci widocznych na znanym z internetu filmie nakręconym tuż po wypadku Tupolewa.

Obszerne fragmenty relacji strażaka

"7 i 10 kwietnia, kiedy to przylatywały delegacje rządowe, we wzmocnionym składzie pełniliśmy służbę bezpośrednio na pasie startów i lądowań. Środki bezpieczeństwa podjęto bezprecedensowe.

Gdy wylądował Jak-40 polskiego Ministerstwa Obrony warunki pogodowe nie były jeszcze krytyczne. Wkrótce z lewej strony nadleciał nasz transportowiec. W tym samym momencie jeden ze strażaków w moim samochodzie rozbił termos z lustrzanego szkła. Pamiętam, że jęknąłem: "To zły znak!". Kiedy nasz Ił-76 odleciał na zapasowe lotnisko, wszyscy odetchnęli z ulgą.

Po 40 minutach usłyszeliśmy nadlatujący samolot prezydencki. Na lotnisku wcześniej stacjonowały myśliwce. Gdy startowały i pokonywały barierę dźwięku, słychać było trzask. 10 kwietnia rano też usłyszeliśmy bardzo podobny dźwięk i początkowo nie przywiązywaliśmy do tego żadnego znaczenia. Ogłuszającego wybuchu nie było. Był głuchy trzask - to wszystko. Spod wieży kontrolnej ruszył samochód terenowy; chłopcy powiedzieli, że spadł samolot. Gdzie dokładnie, nie było jasne. Pokazali nam tylko ręką kierunek.

Nasz pododdział - dwa wozy strażackie i samochód gaśniczy z lotniska - ruszył na miejsce katastrofy od strony drogi. My z oficerem Federalnej Służby Ochrony (FSO) pojechaliśmy po pasie startowym. Potem porzuciliśmy pojazd; dalej przedzieraliśmy się przez krzaki i las. Widzieliśmy już dym unoszący się nad wierzchołkami drzew."

Było jasne, że nikt nie przeżył

"W odległości 50 metrów od miejsca upadku maszyny leżały rozerwane na strzępy ciała ludzi. Stało się jasne, że nikt nie przeżył. Widzieliśmy tylko dwa duże fragmenty samolotu - skrzydła i część kadłuba z wypuszczonym podwoziem. Silniki leżały oddzielnie. Nie było wiadomo, gdzie był kokpit i salon samolotu - wszystko rozpadło się na drobne fragmenty. Szczątki maszyny i ciała były pokryte zawiesiną - mieszanką popiołu i kurzu.

Nie było słychać ani krzyków, ani jęków. W złowieszczej ciszy w kieszeniach zabitych dzwoniły tylko telefony komórkowe - słychać było poloneza Ogińskiego, pełnego wigoru krakowiaka..."

Nasz pododdział - dwa wozy strażackie i samochód gaśniczy z lotniska - ruszył na miejsce katastrofy od strony drogi. My z oficerem Federalnej Służby Ochrony (FSO) pojechaliśmy po pasie startowym. Potem porzuciliśmy pojazd; dalej przedzieraliśmy się przez krzaki i las. Widzieliśmy już dym unoszący się nad wierzchołkami drzew.

W odległości 50 metrów od miejsca upadku maszyny leżały rozerwane na strzępy ciała ludzi. Stało się jasne, że nikt nie przeżył. Widzieliśmy tylko dwa duże fragmenty samolotu - skrzydła i część kadłuba z wypuszczonym podwoziem. Silniki leżały oddzielnie. Nie było wiadomo, gdzie był kokpit i salon samolotu - wszystko rozpadło się na drobne fragmenty. Szczątki maszyny i ciała były pokryte zawiesiną - mieszanką popiołu i kurzu.

Nie było słychać ani krzyków, ani jęków. W złowieszczej ciszy w kieszeniach zabitych dzwoniły tylko telefony komórkowe - słychać było poloneza Ogińskiego, pełnego wigoru krakowiaka...

Ciała nie miały głów, albo też głowy pasażerów były zgniecione, kości twarzy - zmiażdżone. W całości widziałem tylko jedną młodą dziewczynę.



"W różnych częściach lasu można było dostrzec ogień. Wybuchu nie było. Iskrę mogły dać urządzenia elektryczne samolotu lub pracujące silniki. Wszędzie - kałuże paliwa lotniczego. Strażacy przedzierali się przez las i bagna. Nasz kierowca Dmitrij Nikonow, który dopiero co skończył 25 lat, piłą spalinową torował drogę. Na miejsce dotarł cały podrapany, we krwi. Ale kto wtedy myślał o sobie? Chłopcy gołymi rękami wyciągali samochody z bagien. Wszyscy rozumieliśmy, że jeśli nie zalejemy pianą paliwa, to nie będzie czego chować. Ogniska pożarów zostały zlikwidowane w ciągu 10 minut.

Po 20 minutach od katastrofy mgła się rozproszyła; widzialność (widzialność meteorologiczna - red.), była idealna. U nas na bagnach tak bywa: pojawia się mgła i po chwili znika."

"Pierwszego zidentyfikowano księdza"

"W pierwszym dniu zbieraliśmy szczątki zabitych. Specjaliści z Komitetu Śledczego je opisywali. Na rozwinięte kawałki plastikowej folii układaliśmy to, co zostało z ludzi. Miejsce katastrofy zostało podzielone taśmami na sektory. Zbieraliśmy nawet najdrobniejsze fragmenty samolotu. Oddzielnie składaliśmy dokumenty, rzeczy osobiste i banknoty.

Jako pierwszego zidentyfikowano księdza - po odzieży i pozłoconym krzyżu na szyi. Lech Kaczyński też się zachował lepiej niż pozostali. Szefa państwa polskiego rozpoznał najpierw jego brat - Jarosław, a później premier Donald Tusk. Przyjechali osobno. Marię Kaczyńską szukano długo. Została zidentyfikowana na podstawie obrączki ślubnej.

Szczątki ofiar od razu wkładaliśmy do trumien i partiami wysyłaliśmy do Moskwy. W drugim dniu po katastrofie za pomocą ciężkiego sprzętu podnieśliśmy duże fragmenty samolotu. Pod skrzydłami znaleźliśmy jeszcze trzy ciała.

Później ratownicy ponownie przeszukali poszczególne sektory podnosząc przy użyciu łopat warstwy ziemi. Następnie przeszedł specjalny pług, po czym ręcznie wszystko jeszcze raz przesiano. Podnoszono fragmenty metalu nawet wielkości paznokcia".


piątek, 1 października 2010